Paweł Rogalski
Obergefreiter Hans Gabler
Od końca 1942 r. (po ucieczce z getta) mieszkałem w Warszawie przy ul. Badowskiej 21, na Sielcach. Wybuchło powstanie. W mojej okolicy szalało Waffen-SS, rozstrzeliwując młodych mężczyzn, więc przebrany w strój damski uciekłem z grupą kobiet. Ukrywaliśmy się przez kilka dni w parterowym domku w sąsiedztwie. Stamtąd Niemcy zabrali mnie do koszar, które mieściły się w klasztorze sióstr nazaretanek przy ul. Czerniakowskiej i przydzielili do grupy Polaków, która miała zakopywać trupy. Idąc do tej pracy spotkaliśmy obergefreitera Wehrmachtu, który zatrzymał nas pytając, dokąd idziemy i kim jesteśmy. Był to właśnie Bawarczyk Hans Gabler, który jest bohaterem tej relacji.
Zapytał mnie, czy jestem partyzantem. Odpowiedziałem nieufnie, że jestem Polakiem. On znów: czy jestem partyzantem – ja że jestem Polakiem – i tak w kółko. No i w końcu wyjaśnił, że nie mówi: Banditen, tylko Partisanen, bo bandyci to jesteście nie wy, Polacy, ale my, a prawdziwymi bandytami są ci z Szucha (używał oczywiście niemieckich nazw ulic). To nie jest praca dla ciebie i nie dla twoich kolegów – mówił dalej. Ty będziesz pracował rąbiąc drzewo na opał dla samochodów (brakowało Niemcom benzyny, więc używali jako paliwa gazu produkowanego przez spalanie drewna w specjalnych piecach umieszczonych za szoferkami ciężarówek). Zapytał, czy nie jesteśmy głodni. Odpowiedziałem, że owszem, od dwóch tygodni żywiliśmy się tylko tym, co znaleźliśmy w opuszczonych ogródkach. Wysłał zatem podwładnego, jeńca-Rosjanina Aleksa do oficerskiej kantyny po zupę, a później zadbał o mleko i czekoladę dla dzieci. Doradził, żebyśmy sprowadzili tu rodziny, bo w takich czasach lepiej być razem. Powiedzieliśmy, że się ukrywają, więc za naszą zgodą zorganizował ich „nakrycie” przez jego ludzi. Odbyło się ono dla niepoznaki z całym hitlerowskim sztafażem: wrzaskami, strzałami (w powietrze jednak tylko) itp. Jakież było zdziwienie naszych kobiet, gdy w pewnym momencie zobaczyły mnie stojącego pod rękę z podoficerem niemieckim.
- Gdy będziecie mieli szczęście, to ja, nie kto inny, dostanę rozkaz odesłania was na Szucha – powiedział – i wyślę was na drogę życia. Poślę was na Rakowiecką, gdzie jest Toten-Kopf Sandarte, a nie Gestapo. Gdy będziecie przechodzili przez Szucha, to na wszelki wypadek przyspieszcie kroku, a przez Plac Unii biegnijcie – bo nic nie wiadomo. I tak się później stało. Ocaleliśmy.
Zaprzyjaźniłem się z nimi. „Nienawidzę tych ludzi – mówił o SS. – Nie mam żadnych odznak, robię tylko to, co muszę”. Przed rozstaniem podarował mi na pamiątkę kartę ze swoim nazwiskiem i numerem poczty polowej (mam ją do dziś) z prośbą, żebym mu dał znać, czy udało nam się wyjść na ową drogę życia. W końcu miałem nawet ochotę powiedzieć mu, że jestem pochodzenia żydowskiego, ale koleżanki odradzały mi: „Nie wystawiaj go na taką próbę”.
Przez całą okupację wydało mi się, że muszę spotkać kiedyś Niemca niezaczadzonego Hitlerem i hitleryzmem. I tak się stało.
Paweł Rogalski
Powyższy tekst anarchisty i polskiego Żyda Pawła Rogalskiego został pierwotnie opublikowany w 1986 roku w książce „Dziesięciu Sprawiedliwych – wspomnienia okupacyjne” – wydanej nakładem katolickiego miesięcznika „Więzi”. Praca powstała w wyniku ogłoszenia na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi” apelu o nadsyłanie relacji stanowiących kontrast do oficjalnej państwowej i partyjnej propagandy zrównującej każdego Niemca z hitleryzmem. Całość zebrał i opatrzył wstępem Jana Turnau. Tekst do publikacji na naszym portalu przygotował Michał Przyborowski.