Wacław Nałkowski
Nie tędy droga, szanowny panie
[1904]
Rzecz jednak staje się nad wszelką miarę obmierzła i zgoła nie do zniesienia, gdy karzeł mizerny wylezie na szczudła, grzbiet garbaty purpurą okryje, wdzieje na głowę szychową koronę zdobną w kamienie fałszywe i mizdrząc się a pusząc, piskliwym falsetem wmawia w ludzi, że Salomon to głupiec... a on dopiero jest mędrcem prawdziwym, bohaterem i prawodawcą. To już w samej rzeczy nad siły człowieka grzesznego, każdy prawy mężczyzna (sic!) poczuje wtenczas chęć nieprzepartą zrzucić malca ze sztucznej wysokości, zamiast korony wbić pod brodę czapkę z dzwonkami, a szepnąwszy na ucho coś w rodzaju Apellesowego „pilnuj, szewcze, kopyta”, zwrócić do zajęć małym ludziom właściwych.
Ks. Karol Niedziałkowski, Nie tędy droga, szanowne panie, str. 10, II.
Z przytoczonych słów, które służą wybornie za motto do naszego artykułu, czytelnik może się przekonać, jakim to tonem przemawia do „szanownych pań” ks. Niedziałkowski stanąwszy na podwójne „szczudła” swego stanowiska męskiego i księżego. Ton ten w dalszym ciągu staje się nie tylko „napuszony”, ale wprost ordynaryjny, pełen słów takich, jak „głupota”, „mózg kurzy” itd. Sam tytuł broszury zresztą – „Nie tędy droga, szanowne panie”, zdradza pasterza przyzwyczajonego zaganiać stado owiec do strzyży, który zamiast pilnować „zajęć małym ludziom właściwych”, w swej niesłychanej zarozumiałości i pysze wkracza na pole nauki tak bardzo skomplikowanej, tak rozległego, tak wolnego od uprzedzeń kastowych umysłu wymagającej, jak socjologia.
Jeżeli ktoś staje wyłącznie na stanowisku wiary, to jest wolny od wszelkiej krytyki; wolno mu pisać, co mu się żywnie podoba: powie np. „credo quia absurdum” i „mózgi kurze” będą z tego zupełnie zadowolone, mózgi zaś naukowe nie będą się treścią tego zajmować; mogą się zajmować tylko tego rodzaju osobnikami jako przeżytkami z dawno minionej fazy rozwoju ludzkości. Jeżeli jednak który z takich osobników wkracza na pole naukowe i usiłuje argumentować, to choćby był augurem, podlega krytyce jakby człowiek zwyczajny.
Zobaczmy tedy, jak dostojny autor argumentuje; naprzód jednak przedstawmy w krótkości stanowisko ks. Niedziałkowskiego w sprawie, którą się zajmuje, to jest w sprawie emancypacji kobiet.
Sprawiedliwość nakazuje zaznaczyć, że ks. N. zwraca się głównie przeciw emancypacji „pań”, podczas gdy ubogie robotnice znajdują u niego uznanie, a nawet pożałowanie. Zdawałoby się więc – przykro to powiedzieć – że stanowisko szanownego autora jest zgodne ze stanowiskiem socjalistów w tej sprawie; ale jest to naturalnie tylko złudzenie. Naprzód bowiem, pojęcie „pań” jest u ks. N. nadzwyczaj szerokie: dla niego „paniami” są wszystkie kobiety pragnące gruntownie się kształcić, choć przecież śród nich jest bardzo wiele takich, co pracują o chłodzie i głodzie. Cały więc ten demokratyzm ks. N. ma za źródło nie tyle miłość dla przeciążonych pracą, ile nienawiść dla pożądających wiedzy. Przy tym platoniczne pożałowanie ks. N. dla ciężko pracujących robotnic nie na wiele im się przyda, gdyż za cały środek wybrnięcia z trudnego położenia radzi im powrót do utraconej jakoby wiary. Stanowisko więc ks. N. jest bliskie tak zwanego socjalizmu katolickiego, który służy „für dumme Köpfe” [dla głupich głów] jako szczepienie ochronne przeciw socjalistycznej „chorobie” (czy tam „poganizmowi”) i tym się od niej wyróżnia korzystnie, że w miejsce praw człowieka stawia litość, w miejsce poczucia godności – pokorę; przy tym wiąże on się zawsze bardzo ściśle z drugim środkiem leczniczym na „chorobę” – puszczaniem krwi znanym pod nazwą antysemityzmu. (Nie dziw też, że broszura ks. Niedziałkowskiego została wykołysana w „Roli” przez p. Jeleńskiego!).
Przechodzimy teraz do argumentów ks. N. przeciw dążeniu kobiet do kształcenia umysłu, w ogóle – do równych praw z mężczyznami. Dążenia te uważa ks. N. za głupie, niedorzeczne, grzeszne, pogańskie, albowiem kobieta jest fizycznie i umysłowo niższą od mężczyzny i nie wydała geniuszów. Jako słabsza, powinna być pod panowaniem mężczyzny, a jako głupsza, nie powinna się kształcić. Szanowny autor, przejęty dumą z tej swojej zasługi, że jest mężczyzną, woła: „Wy, panie, potrzebujecie zawsze jakiejś pomocy, a my, myśmy sobie wszystko sami zdobyli, my jesteśmy plemieniem geniuszów”. Zapewne, tylko że tym „my” należałoby posługiwać się ostrożniej, mógłby bowiem ktoś zaprotestować przeciw zbytniej konfidencji. Ks. N. nie zwraca na to bynajmniej uwagi, że nie wszyscy mężczyźni są geniuszami, że są przecież mężczyźni nie wybiegający umysłem poza fazę pierwotną, mitologiczną, przeciętni, ba! idioci, którzy jednak mają prawo do zyskownych posad, mogą zabierać głos w kwestiach publicznych, pisać broszury, dzieła itp.; dlaczegóż by więc wiele kobiet rozumnych nie miało mieć takich samych praw, jakimi cieszą się i imponują mężczyźni-idioci? Szanowny autor drwi sobie rubasznie z umysłowości różnych „profesorek” i „doktorek”, z których, według niego, „niewiele pociechy” – a jednak wobec potęgi umysłowej takiej Zofii Kowalewskiej, która rozwiązywała najtrudniejsze zagadnienia matematyki wyższej, lub takiej Klemencji Royer, która wyprowadzała najdalsze konsekwencje z teorii Darwina, tych kobiet, przed którymi schylały się ze czcią głowy największych umysłów ludzkości, wobec tych (i nie tylko tych) kobiet umysły wielu mężczyzn zarozumiałych i pewnych siebie wydają się takimi „karłami”, że im żadne „szczudła”, żadne „puszenie się”, żadne, choćby najbarwniejsze, szaty wkładane na „grzbiet”, żadne „szychowe czapki” na głowie nie są w stanie nadać powagi.
Ks. N. nie zważa na to, bo ma on za sobą liczne argumenty, które czerpie ze wszystkich dziedzin wiedzy: z historii, biologii, a zwłaszcza Pisma św. oraz z głębokich dzieł filozoficznych p. Jeske-Choińskiego. Ponieważ – mówi autor – kobieta dotąd przez tyle wieków praw takich nie miała, to, widać, leży już to w jej naturze i to dowód, że praw tych mieć nie powinna! Logika tego dowodu, zaczerpnięta od pana Sienkiewicza (vide Połaniecki), jest naturalnie „mistrzowska”; przy jej pomocy da się dowieść, że np. prostytucja nigdy istnieć nie przestanie, ponieważ istnieje przez tyle wieków; ba, przy pomocy tej logiki może się nawet pocieszać niejeden starowina, że nigdy nie umrze, ponieważ przez tyle lat ani razu nie umarł. Gdyby argument ten miał siłę zakazu – żadna zmiana, żadna reforma nie mogłaby być zaprowadzona na świecie. Ale szanowny autor ma w swym kramie i mocniejsze argumenta; nie waha się on użyć takiego: kto czegoś nie posiada, to widać „nie miał siły” tego zdobyć, a zatem „nie ma prawa do posiadania”. To znaczy, że ks. N. nie wahał się stanąć na stanowisku darwinizmu, a nawet więcej – na stanowisku Bismarckowskim, tj. przeniósł darwinizm żywcem z biologii do socjologii. Można by przypomnieć ks. N., że tym sposobem wypiera się on swego stanowiska chrześcijańskiego i staje na potępionym przez siebie – pogańskim, iż w dalszej konsekwencji musiałby odmówić wszelkich praw kalekom i starcom, nawet skazywać ich na śmierć jako słabych.
Nad zarzutem, że emancypacja jest niemożebną, ponieważ studia naukowe zmusiły kobietę do rozbratu z rodziną, jako nad zbyt naiwnym i oklepanym, zastanawiać się nie będę [1], podniosę tylko ciekawe przeciwstawienie. Ks. N. dodaje: gdy to czyni zakonnica, to co innego, bo nie dla marnych studiów naukowych, nie dla zostania bezużyteczną profesorką lub doktorką, lecz „Bogu i ludziom na pożytek”; ciekawa rzecz, na co może być pożyteczny pasożyt? Szarytki stanowią tu wyjątek, ale niekoniecznie trzeba zostać szarytką, aby z poświęceniem doglądać chorych; dowiodła tego dżuma w Wiedniu.
Jak to – rzuca mordercze pytanie ks. N. – dzisiejsze głupie emancypantki z „kurzym mózgiem” śmią myśleć, że dokonają tego (wyzwolenia kobiet), czego tylu królów (np. Henryk VIII) i papieży (np. Aleksander Borgia!) nie dokonało? A toż to właśnie całe szczęście ludzkości, że umie ona dokonywać takich rzeczy, jakich ani królowie, ani papieże nie dokonywają.
Ale zresztą, „co tu gadać”, woła zniecierpliwiony ks. N., że już tak długo raczy zajmować się takim drobiazgiem: „Pismo Św. mówi jak najwyraźniej: pod mocą będziesz mężową, a on będzie panować nad tobą; św. Paweł też zaleca, aby białogłowy były mężom swym poddane, zresztą tak już Bóg rzeczy te urządził i odmienić tego nikt nie zdoła, podobnie jak tego, że człowiek nie ma skrzydeł”. Argument ten nie jest nowy: używali go mnisi przeciw inżynierom angielskim chcącym uspławnić rzeki hiszpańskie, które „już tak Bóg urządził, aby nie były spławne”. Analogia spraw społecznych ze skrzydłami jest też argumentem spiżowym. Ale ks. N. na punkcie analogii jest niewyczerpany i wysoce oryginalny: kobiety muszą być niższe i nie powinny się tym martwić, „albowiem tak już te rzeczy Bóg urządził i to jest bardzo mądrze, a to dlatego, że kobiety są jak trawy, a mężczyźni – jak wysokie drzewa; otóż drzewa bez traw wyglądają smutno” („bez kobiet jam fryc” – śpiewa aktor jakiejś operetki); smutku z tego braku doświadczył dostojny autor w swej podróży do Ziemi Świętej, gdzie drzewa sterczą samotnie. (Ciekawa rzecz, dlaczego jednak w ziemi tak uprzywilejowanej nie dano drzewom trawy dla rozweselenia?).
Sprawiedliwość znów każe mi przyznać, że ks. N. nie zabrania kobietom wszelkiej nauki, ale ma swój program pedagogiczny, który kulminuje w tym, że „należy między innymi usunąć z nauk rysunki, a za to zwiększyć ilość godzin katechizmu”; to znaczy usunąć najpotężniejszy środek rozwijania zmysłu obserwacji, a wzmocnić najpotężniejszy środek, że tak powiem, uspokojenia myśli. Tak więc program dostojnego pedagoga zdąża do stłumienia za jednym zamachem dwóch najważniejszych władz poznawczych człowieka. Nie dziw, że mając tak gruntowny pogląd na pedagogikę szanowny autor może twierdzić, iż nauka w Ameryce Północnej jest „szablonowa i martwa” i stąd „zabija samodzielność i inicjatywę” (uważ, czytelniku, że to nie omyłka pióra ani też kpiny!), i że „Ameryka nie posiada uczonych”. (Dlatego, według ks. N. kwitnie tam emancypacja.) Czy też szanowny autor słyszał co o geologii, geografii, etnologii itp. naukach, czy widział kiedy amerykańskie czasopisma tym naukom poświęcone? A po cóż mu to, kiedy mu filozof ks. Dębicki wyjawił „prawdę”, że „nauka zbankrutowała z kretesem”! Tak, zapewne – a za to zapanowały bezczelność i idiotyzm [2].
Wreszcie ks. N. używa jeszcze jednego środka na grzeszne a tchórzliwe kobiety: chce je zastraszyć i roztacza przed nimi zgrozą przejmujące obrazy, gdyby prąd emancypacyjny, w ogóle gdyby nowe prądy zwyciężyły. Wtedy – woła dostojny autor – będzie to „spoganienie społeczeństwa” [3].
Dawszy tak szczęśliwą nazwę nowym prądom, wyprowadza z niej wszelkie konsekwencje: kobieta, zamiast się wyzwolić, wpadnie znów w przemoc mężczyzny jako spoganionego (ale przecież ks. N. sam przytaczał słowa Pisma Św. uprawniające tę przemoc); żąda ona – mówi autor – rozwodu obalając chrześcijanizm, a jednak (?) pragnie niezależności (rozwód i niezależność kobiety według ks. N. wykluczają się wzajemnie!). „Podobną jest do człowieka, który ścina drzewo owocowe, ale chce, by ono po dawnemu rodziło”. (Owszem, nie chce, by po dawnemu rodziło takie owoce, jak: „poddanie białogłowy mężowi” itd.). Ks. N. nie pojmuje, że można dążyć do fazy rozwojowej, która by oddaliła się bardziej od poganizmu niż chrześcijanizm; nie pojmuje, że kobieta nie tak znów wiele na tym zyskała, że zamiast przymusowej poligamii otrzymała przymusową monogamię, i to równie fikcyjną, jak celibat księży. Wszakże według takiego zwolennika nierozerwalności małżeństwa i w ogóle według takiej powagi w rzeczach wiary, moralności i obowiązków mężowskich jak pan Sienkiewicz – nawet Połaniecki, będący „w porządku” ze wszystkimi swymi funkcjami od kiszkowych i kieszeniowych aż do moralnych, nawet taki ideał, taki „ecce homo” pana Sienkiewicza, nie mógł wytrwać w monogamii, tak iż Bóg sprawiedliwy musiał za jego sprawki karać ciężką chorobą jego wzorową żonę spełniającą wszelkie przepisy katechizmu. Cóż kobieta dalej zyskała na tym, że zamiast pięści poganina wiąże ją do męża stuła, która zresztą wcale pięści (chrześcijańskiej) nie wyklucza, jak to stwierdza sam ks. N., gdy w innym miejscu, gdzie trzeba mu było dowodów, że kobieta jest słabsza fizycznie, dostojny autor mówi we właściwy mu sposób mile jowialny: „rzadki chłop nie zdoła wyprać jak się patrzy swej baby, ile razy potrzeba tego wymagać będzie”; a jednak wszyscy się zgadzają, że do ludu naszego „zaraza jeszcze nie doszła”, że lud jest „z gruntu chrześcijański”. Tymczasem żona „poganina” (jak go nazywa ks. N.) Micheleta wspomina o mężu ze czcią i w jego imieniu występuje w obranie pokrzywdzonych, „gdyż on, gdyby żył, postąpiłby tak samo”. U nas, w kraju religijnym i katolickim, kwitnie donżuaneria uliczna, a kobiety podróżujące same kolejami narażone są na brutalne napaści mężczyzn; w „pogańskiej” zaś Ameryce, gdzie emancypacja pogańska tak się rozrosła, kobieta może bez obawy wszędzie sama podróżować itd., itd.
Widać więc, że z jednej strony, chrześcijanizm nie chroni kobiety od gwałtu, a z drugiej, „poganizm” nie czyni jej ofiarą. W danym zaś razie, czyż może przeciw brutalności „pogańskiej” występować ten, co częstuje ludzkość „szubienicami” (zob. niżej), a nazwę „pogan” nadałby ludziom takim jak Shelley lub Guyau?
Podobną wartość mają i inne konsekwencje wyprowadzone przez ks. N. z dowolnej nazwy „pogan”; tak np. „poganie” mają być „głupimi i złymi i są w sądach o rzeczach natury nadzwyczaj powierzchowni”. Czy tymi „poganami” mają być dzisiejsi badacze natury w stosunku do ks. N., czy choćby poganie greccy w stosunku do chrześcijan doby scholastycznej? Czyż autor myśli, że cała czytająca ludzkość składa się z idiotów, aby słowom tym mogła uwierzyć? Poganie, według dalszych konsekwencji ks. N., „cenią jedynie pieniądz”; to prawda! – wiadomo, jak to „chciwie” poganie zbierają grosze chorych biedaków w Lourdes, jak są czuli na świętopietrze!
Pośród tej grozy „poganizmu” pociesza ks. N. kobiety nadzieją, że „reakcja chrześcijańska zwycięży” i jak to mamy przykład z dzisiejszych wypadków we Francji (no i z „szubienic” zalecanych przez ks. N.), będzie się starała za pomocą sądów tajnych i fałszowanych dokumentów gubić ludzi niewinnych, zwłaszcza Żydów, bo – jak twierdzi ks. N. – „rzeczą jest pewną, że Żydzi rodzą się z usposobieniem do chciwości, wykrętów i nienawiści”. (Rzecz dziwna, bo przecież księdzu N. dobrze wiadomo, że to „naród wybrany”!). Jedyne zbawienie kobiety, jedyny sposób uwolnienia jej od krzywd i przemocy mężczyzn widzi ks. N., jak wspomnieliśmy, w powrocie do wiary; bo nawet wzrost kapitalizmu, wyzysk fabrykantów uważa nasz demokratyczny socjolog-ekonomista za wynik spoganienia. Tak więc środkiem osiągnięcia lepszego bytu dla robotnic jest skombinowany wzrost katolicyzmu, z jednej strony – wśród robotnic, z drugiej – wśród fabrykantów.
Co do tego, w jaki sposób religijność robotnic ma poprawić ich dolę, trudno to zrozumieć; niedawno czytałem ogólne zachwyty naszych pism nad jakąś robotnicą, która na budowę kościoła koło fabryki ofiarowała znaczną sumę pieniędzy oszczędzanych przez długie lata z nędznego zarobku. Biorąc rzecz ze stanowiska czysto ekonomicznego, nie widać w tym bynajmniej polepszenia bytu, uwolnienia od wyzysku, lecz raczej jego zdwojenie.
Korzystniejszy na pozór rezultat otrzymalibyśmy z powrotu fabrykantów do chrześcijanizmu; ale i ta nadzieja jest tylko złudzeniem. Przypuśćmy bowiem, że fabrykant stanie się chrześcijaninem-katolikiem, nawet tak doskonałym jak sam dostojny autor omawianej broszury, to i cóż – czyżby to uwolniło robotnice od wyzysku? Bynajmniej: gdyby kobiety zaczęły domagać się lepszego losu, wyższego wynagrodzenia, dość by mu było, idąc za metodą ks. N., nazwać to żądanie „pogańskim” i zastosować do nich jako do „poganek” taką „miłość bliźniego”, jaką radzi ks. N., tj. „wysłać na nich hajduki i żołnierze i pozaczepiać je na szubienicach wysokich” (według tej samej metody postępował z Murzynkami osławiony Peters). Zresztą sprawiedliwość nakazuje mi wystąpić stanowczo w obronie kapitalistów i przedsiębiorców, mianowicie w obronie ich chrześcijanizmu przeciw tak krzywdzącemu posądzeniu ich przez ks. N. o „poganizm”.
Wiadomo przecież każdemu, że przedsiębiorcy, fabrykanci bardzo często składają znaczne ofiary na budowę kościołów koło fabryk i osadzanie tam księży; że w sporach z robotnikami zdają się przykładnie na sąd księdza, który zwykle potrafi wpłynąć na nieposłusznych umoralniająco, tłumacząc im, że żądania ich są brudnym materializmem, grzechem, „poganizmem”; że Bóg nakazuje pokorę, przestawanie na małym; że owszem, najuboższy z zapłaty swej powinien jeszcze coś zaoszczędzić na kościół, a Bóg go w przyszłym życiu za to wynagrodzi. Że perswazje takie wydają zbawienne owoce, widzieliśmy wyżej. Zdarza się prócz tego często zauważyć, że wielu ludzi dość obojętnych w rzeczach wiary, stanąwszy się przedsiębiorcami zmieniają się bardzo korzystnie: stają się ludźmi głęboko religijnymi, uczęszczają punktualnie do kościoła i dają tym sposobem „dobry przykład” robotnikom.
Nawet przedsiębiorcy literaccy, wśród których idee „pogańskie”, zdaje się, powinny by najwięcej znajdywać posłuchu, nie stanowią pod tym względem wyjątku; tak np. dobry znajomy księdza N., pan Jeleński, którego wydawnictwo, „Rolę”, ks. N. uznał, i bardzo słusznie, za rodzaj ambony, za najdogodniejsze miejsce do głoszenia swych słów umoralniających, ów p. Jeleński pisywał niegdyś w „plugawym” „Przeglądzie Tygodniowym”, ba! odważał się nawet krytykować księży, był więc niezaprzeczenie „poganinem”; gdy jednak tylko stał się przedsiębiorcą interesu antysemickiego, zrobił się od razu jako „niezależny” zupełnie innym człowiekiem: o księżach, zwłaszcza prenumerujących „Rolę”, wyraża się z taką czcią, z takim uniesieniem jak „najniezależniejszy” organista lub najdoświadczeńsza gospodyni; jest więc bez najmniejszej wątpliwości wiernym „chrześcijaninem”. Do tych zalet dodać należy, iż zasłużył on się jako obrońca oszustów literackich piszących powieści „moralne” oraz jako denuncjant czytelni, które „demoralizowały” czytelników bezpłatnie tymi samymi książkami, którymi p. Jeleński w swej czytelni umoralniał za pieniądze. Wreszcie dzięki p. Jeleńskiemu ogół nasz mógł zapoznać się i zbudować pracami szanownego ks. N. Tak więc ks. N. zarzucając przedsiębiorcom „poganizm” krzywdzi ich dobre imię i staje w sprzeczności z istotnym stanem rzeczy.
Pracę swą, wskazującą kobietom właściwą drogę postępowania, koronuje ks. N. niezbitym argumentem: „per crucem ad lucem” [przez krzyż do światła]. Siła logiczna tego argumentu polega na niewzruszonych prawach – deklinacji łacińskiej, według której „lucem” rymuje się z „crucem”. Za faktyczny zaś jego sprawdzian może posłużyć np. Hiszpania, która wydawszy jezuitów i inkwizycję, będąc najwierniejszą i najukochańszą córką Kościoła katolickiego, wylała w jego imieniu morze krwi; która znaczyła swą drogę dziejową przez wznoszenie krzyżów i szubienic jako dylematu miłości chrześcijańskiej; której stopa, jak stopa Attyli, pozostawiła wszędzie pustynie i doszła do takiego „lucem”, że ma największą ilość analfabetów w Europie i stała się hańbą imienia ludzkości [4]. Ale po co tu Hiszpania: sprawdzian faktyczny możemy znaleźć w samej broszurze ks. N., który jak najwyraźniej twierdzi, że gdy ktoś wysyła hajduki i żołnierze, a wyłapawszy zbójów zaczepia ich na szubienicy wysokiej, to jest „miłość bliźniego”; przy czym przez wyraz „ zbóje” dostojny autor robi aluzję do różnych postępowych „fałszerzy, wykrętaczy i głupców”. Oto, co znaczy „lux”, oto, co robią „wykrętacze” ze wzniosłej nauki Chrystusa i w jaki sposób walczyliby dziś jeszcze, gdyby mieli władzę?
Tak więc argument ks. N. byłby w zgodzie z faktami tylko pod warunkiem, że przez „lux” należy rozumieć „szubienice wysokie”, płomienie stosów i łuny pożarów!
Ale mniejsza już o to, mniejsza o stronę faktyczną; dla mnie ważniejszą jest w tej chwili strona formalna argumentu ks. N., bo ona daje miarę, jaki jest gatunek umysłu autora, który tak z wysoka traktuje umysłowość kobiet. Ażeby ks. N. mógł swój argument i całą w ogóle pracę zobaczyć niejako w lustrze, zrobię następujące przypuszczenie. Przypuszczę, że jestem Turkiem, i to nie byle jakim, stworzonym „do zajęć małym ludziom właściwych”, lecz baszą; mam wysokie wyobrażenie o swym umyśle, czuję, iż jest nieskończenie wyższy od kobiecego, albowiem 1. jestem mężczyzną; 2. jestem baszą; 3. przeczytałem (jak ks. N.) „historię Cezarego Cantu do samego końca”; 4. zgłębiłem (jak ks. N.) wszystkie dzieła znakomitego tureckiego filozofa Jeske-Choińskiego i mogę je w każdej chwili cytować. Pomimo to jednak, a raczej dlatego właśnie nie posiadam tak dalece zmysłu historycznego, że uważam mahometanizm za ostatnią i najwyższą fazę w rozwoju ludzkości, oraz nie posiadam tak dalece zmysłu naukowego i filozoficznego, iż jestem najpewniejszy, że w kwestiach naukowych wystarcza zdrowy rozum, wystarcza argumentowanie rymami, analogiami, przysłowiami, wnioskami z dowolnie nadawanych nazw, cytatami z Koranu itd. Przypuśćmy dalej, że jako basza mam liczny harem i chodzi mi naturalnie o jego utrzymanie przy sobie; tymczasem kobiety tureckie zaczynają narzekać na instytucję haremu, chcą mieć dozwolony swobodny wybór męża, wolność chodzenia z odsłoniętymi nosami itp. Oburzony taką „niemoralnością” i „krętactwem”, takim sprzeciwianiem się prawom Proroka, piszę broszurę; przyzwyczajony przemawiać rozkazująco do eunuchów, piszę ją tonem imponującym, nie znoszącym opozycji; dowodzę wyżej zaznaczonymi argumentami, którymi zawsze przekonywałem eunuchów, że instytucja haremu jest tworem Allacha, że leży w naturze rzeczy, jako istniejąca od wieków, iż nikt nie może jej zmienić, ponieważ ani sułtani, ani mułłowie tego nie dokonali. Wreszcie kończę argumentem kulminacyjnym: Przez proroka Mahometa Bóg objawił swe sekreta!
Czyż postępowanie moje byłoby różne od postępowania ks. N. i czy mój kulminacyjny argument byłby gorszy niż jego? Bynajmniej! – owszem, będąc logicznie zupełnie tego samego gatunku, byłby z innych względów nawet lepszy. Naprzód bowiem, rym jego nie jest gramatyczny, a po wtóre, argument mój nie da się tak łatwo obalić faktami jak argument ks. N., bo podczas gdy każdemu wiadomo, do jakiego to lucem doprowadził Hiszpanię crux, któż wie, jakie są naprawdę boskie sekreta?
Tak więc widzimy, że gdyby zgodzić się na sposób argumentowania ks. N., to można by dowieść wszystkiego, co się tylko żywnie komu podoba, np., że niemożliwi są antypodzi, bo jakżeby ludzie mogli chodzić do góry nogami; że słońce obiega dokoła ziemię, a nie odwrotnie, bo tak twierdził nieboszczyk Jozue, że nietoperze są ptakami, bo latają, że wieloryby są to ryby, ponieważ pływają i ponieważ wyrażenie to bardzo ładnie, a zwłaszcza bardzo oryginalnie się rymuje itd., itd.
Tego rodzaju argumenty działają wprawdzie magicznie na umysły przeciętne, nie umiejące myśleć; działają samym dźwiękiem bez względu na sens; dość takiemu człowiekowi powiedzieć: „omne trinum perfectum” [wszelka trójca doskonała], a wypije trzeci kieliszek, choćby nie był lingwistą ; dość powiedzieć: „która kura dużo ryczy, mało mleka daje”, a będzie zupełnie przekonany, że kobiety nie mają racji itp. Umysły takie, gdy po „głębokim zadumaniu się” postanowią o czymś napisać, to piszą śmiało i bez przytomności, są bowiem przekonani jak „muzykanci” Krylowa, że aby pięknie zagrać, dość jest mieć tylko odpowiednie siedzenie; ani się domyślają, że do tego trzeba mieć odpowiednie ucho oraz umiejętność.
Stąd to pochodzą utwory tego typu co broszura naszego szanownego autora. Nie dziw też, że jakeśmy widzieli, zarzuty jego czynione umysłowości kobiet, „krętactwu” i „głupocie” postępowców, „interesowności” uczonych – zwracają się przeciw niemu samemu; jego ton ordynaryjny zdradza bliskie duchowe pokrewieństwo z redakcją „Roli”; jego pragnienie stawiania „szubienic wysokich” wykazuje prawdziwego poganina, nadużywającego imienia Chrystusa; jego rady dawane kobietom, jaką drogę obrać mają, by wyjść z trudnego położenia, chyba „nieuk” lub hipokryta mógłby wziąć na serio. Każdy mający choć trochę więcej mózgu niż „kura” i choć trochę uczciwości zrozumie, iż stąd, że Bartek „zawsze spierze swą babę, gdy tego zachodzi potrzeba”, i że Św. Paweł nakazuje, by „białogłowa była poddana mężowi”, nie wynika bynajmniej, iż kobieta nie powinna mieć praw równych mężczyźnie i swobodnie sobą rozporządzać; a stąd, iż „crucem” rymuje się z „lucem” nie wynika, że wiara może uwolnić kobiety-robotnice od wyzysku kapitalistów, gdyż w rzeczywistości, jak widzieliśmy, do brutalnych środków wyzysku dodaje ona moralne.
Ażeby wreszcie okazać, do jak trafnych i zbawiennych rezultatów doprowadziłaby w praktyce logika ks. N., wyobraźmy sobie, iż żyje on w czasach Kolumba i że należy (a z pewnością by należał!) do liczby tych szanownych dostojników Kościoła, którym przysługiwało prawo ocenienia wartości pomysłów Kolumba. Otóż ks. N. powiedziałby do niego stylem swej broszury: „Jak to? ty głupcze, obszarpańcze, krętaczu, arlekinie – ty byś miał dokonać tego, czego żaden król, żaden papież, żaden biskup nie zdołali dokonać; czego nie dokonaliśmy my, Hiszpanie, przez tysiące lat, odkąd ziemia istnieje; ty chcesz dokonać tego? To się sprzeciwia słowom Pisma Św., ty chcesz ludzkość zdemoralizować, spoganić. Hajducy, wziąć go i zaczepić na szubienicy wysokiej!”.
Oto, co by zyskała ludzkość broniona od „spoganienia” przez pp. Niedziałkowskich!
Nie! – nie tędy droga, szanowny panie!
Wacław Nałkowski
Powyższy tekst Wacława Nałkowskiego przedrukowujemy za Wacław Nałkowski – „Pisma społeczne”, wybór i opracowanie Stefan Żółkiewski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1951. Zamieszczono go tamże za Wacława Nałkowski – „Jednostka i ogół. Szkice i krytyki psycho-społeczne”, Kraków 1904. Przypisy:
Krakowscy przeciwnicy emancypacji sami doprowadzili ten argument ad absurdum twierdzeniem, że studia naukowe nie pozwoliłyby kobietom prowadzić smacznej kuchni w domu, wobec czego mężczyźni musieliby się demoralizować w handelkach!
To rozwrzaskiwane „bankructwo nauki” jest bankructwem tych jedynie jej twierdzeń, które nie były oparte na gruncie „badawczym”, lecz podane na „wiarę”. Tym sposobem nauka zbankrutowała o tyle, o ile posługiwała się taką metodą, jaką posługują się arendarze wszystkich systemów mitologicznych; gdy więc szamani głoszą z takim zapałem o bankructwie nauki, przypomina się pewien szewc z komedii: chroniczny pijak, zataczający się bezustannie, chcąc zdyskredytować swego przeciwnika, który wypił jeden kieliszek, mówi: „Ja, jak Boga kocham, nie jestem pijany, ale ten to się urżnął”.
Cennej pracy ks. N. ukazało się po napisaniu tych słów, naturalnie, już drugie wydanie, w którym autor rozkoszuje się, iż widocznie „trafił w sedno”, skoro spotkał się z krytyką „postępowców i masonów”, a chociaż trafił, to jest tak wspaniałomyślny, że raczy wyjaśnić jeszcze dokładniej swe poglądy i przytoczyć parę jeszcze mocniejszych argumentów, jak np. że „najlepszym dowodem, iż kobieta jest stworzona wyłącznie na żonę i matkę (a stąd na ciasnotę horyzontu umysłowego), jest to, że kobiety nie mające rodziny ciągle czegoś szukają, czegoś pragną”, podczas gdy w tym samym położeniu mężczyźni (księża) oddają się spokojnie „modlitwom, kaznodziejstwu, misjom, pisaniu ksiąg” (i jakich jeszcze!) itd. Zapewne, tylko że ks. N. przez nieuwagę zapomniał dodać, że mężczyźni, zajmując się tymi wzniosłymi rzeczami, składają wszelkie troski domowe na łono gospodyń (podczas gdy kobiety rzadziej posługują się gospodarzami), a te, lubo według świadectwa ks. N., nie odznaczają się „tęgimi głowami”, to z drugiej strony, mogą jednak tęgością swoją usuwać od swych pryncypałów wszelkie troski i trudy „pragnień i poszukiwań”.
W nowym wydaniu swego opusu ks. N. tryumfuje nad moim ,,nieuctwem”, mianowicie „nieznawstwem logiki i historiozofii”, bo oto – wykrzykuje „uczenie” ks. N. – „inkwizycję wydała nie Hiszpania, lecz Francja”. „Historiozofia” ks. N. polega na tym, że pierwsze sądy kościelne nad heretykami były ustanowione w Tuluzie. Jeżeli jednak ktoś stoi nie na stanowisku najbardziej typowych objawów życia – jak ja, lecz na stanowisku urzędowych akt – jak ks. N. to powinien twierdzić raczej, że inkwizycję wydały Włochy, ponieważ papieże ustanowili pierwszy trybunał inkwizycyjny w Rzymie. Dlaczegóż ks. N. zapoznaje zasługi papieży dla ludzkości w tym względzie?