Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Stanisław Leśniewski

Moje burmistrzowanie w Ostrowi Mazowieckiej 1927-1929

Urodziłem się w Ostrowi Mazowieckiej. Mieszkałem tam do 1916 roku, kiedy to przeniosłem się do szkoły w Warszawie. Ale związków z miastem nie przerywałem, bo na każde święto, na każdą uroczystość do niego przyjeżdżałem i miałem kontakty z tamtejszymi ludźmi, z tamtejszymi robotnikami. Jak przyszedł taki moment, że w 1918 czy 1919 roku stałem się socjalistą, to sobie na ten temat z nimi rozmawiałem. A później, jak miałem tam przyjeżdżać, to pomyślałem, że warto by, żeby jeszcze i ktoś inny zjawiał się ze mną w tym moim mieście. I wobec tego zacząłem sprowadzać do Ostrowi na wiece Stanisława Garlickiego i Stanisława Dubois. Rodzice mieli do mnie pretensje, bo przeważnie przyjeżdżałem tylko na te właśnie wiece. Miały one wielkie powodzenie. Przedtem był to taki typowo endecki region, gdzie czasami pokazywało się [PSL] „Wyzwolenie”, ale nie było to całkowicie rolnicze miasto. Jak zaczęliśmy tam razem występować, to później ci robotnicy coraz bardziej skupiali się koło mnie. No i jakiś czas potem założyliśmy tam PPS. Komitet Powiatowy PPS zawiązał się w Ostrowi w 1922 roku i mnie wybrano wówczas na przewodniczącego, ale jeden z tych starych pepeesowców powiedział:

– Jak on jest stale w Warszawie, to jak może być prezesem? Niech on będzie członkiem komitetu i dostarczycielem mówców i bibuły.

Zostałem więc członkiem komitetu, któremu przewodniczył ów pepeesowiec o nazwisku Keler. Był on z zawodu kowalem.

Tak więc założyliśmy PPS. I stopniowo tych pepeesowców było coraz więcej. Jak przyszedł okres przedwyborczy – przed wyborami do Rady Miejskiej Ostrowi w 1927 r. – to tam między pepeesowcami krążył także i mój rodzony brat – Józef, który poległ w 1939 r. Kolegował on kiedyś w Poznaniu zarówno z Ryszardem Obrączką, Stanisławem Poznańskim i Kazimierzem Rusinkiem. Oni swoje sympatie i przyjaźń do niego przenieśli na mnie.

Jak przyszedł okres przedwyborczy, to pepeesowcy z Ostrowi zaczęli zabiegać o zdobycie jak największej ilości mandatów. W wyborach otrzymali niewiele, bo tylko 7 mandatów, ale ciążył do nich jeden radykał chłopski (jego żona była potem posłem ze Stronnictwa Chłopskiego) oraz drugi, taki zupełnie bezpartyjny, to razem wypadało 9 radnych, a dziesiąty mandat przysporzył radny z Bundu. Endeków, kryptoendeków czy podobnych było pięciu, a więc byliśmy od nich silniejsi. Ponadto było dziewięciu Żydów, wśród których było czterech demokratów, byli również syjoniści i jeden czy dwóch agudowców. Ci ostatni to już taka zupełnie czarna reakcja. Radni pepeesowcy zapowiedzieli, że wystawiają swojego kandydata na stanowisko burmistrza. Radni Żydzi nie mieli wyboru, bo co mieli robić? Na endeka głosować nie mogli, tym bardziej że wśród nich było czterech demokratów – radykałów nauczycieli. Powiedzieli, że będą głosować na naszego kandydata, tylko musi on zagwarantować im: jednakowe traktowanie szkolnictwa polskiego i żydowskiego, całkowite równouprawnienie obywateli itd. W związku z tym w dzień wyborów poprosili mnie do oddzielnego pokoju w Ratuszu i tam umówiliśmy się w tych sprawach, które demokrata pepeesowiec musiał zrobić nie dlatego, że były takie ich żądania, tylko że każdy demokrata pepeesowiec takie zasady stosował.

Jak przyszło do głosowania i wysunięto moją kandydaturę, okazało się, że dostałem 19 głosów na 24, to znaczy, że przeciwko głosowało tylko 5 endeków i kryptoendeków. W stosunku do nich uzyskałem korzystną sytuację – bo zawsze mogłem powiedzieć, że nas było dziesięciu, a ich tylko pięciu. I w ten sposób zostałem burmistrzem Ostrowi. Miałem 27 lat. A jak w ogóle doszło do wysunięcia mojej właśnie osoby na to stanowisko? Otóż zyskałem już uprzednio popularność w Ostrowi, wynikającą z tego, że organizowałem wiece socjalistyczne i że sprowadzałem na nie mówców. Poza tym byli tacy, jak sekretarz Związku Zawodowego Robotników Rolnych, który później odszedł od partii, czy inni tamtejsi działacze – uczestnicy wieców, widzący, że ja to wszystko im urządzałem. Nie wiem, kto z nich wysunął moją kandydaturę na burmistrza, w każdym razie ktoś z nich to uczynił. Działał tam też mój brat, który nie był radnym, ale w akcji wyborczej brał bardzo żywy udział, i może on przy jakiejś rozmowie wspomniał coś o mnie. Kandydatura moja na pierwszym posiedzeniu Rady Miejskiej zgłoszona została przez pepeesowca, inteligenta, nauczyciela gimnazjum Leona Ormezowskiego, późniejszego nauczyciela w Łodzi.

Kandydując z ramienia PPS, musiałem mieć, zgodnie z obowiązującymi zasadami, zgodę CKW. Tu miałem dobre stosunki z tej racji, że przez pewien czas byłem sekretarzem redakcji „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”, gdzie stykałem się z działaczami CKW. Między innymi stykałem się też z Kazimierzem Pużakiem. Dwa razy byliśmy razem na wiecu. Raz pojechaliśmy obaj jako pepeesowcy, a raz to było w ten sposób, że on pojechał jako pepeesowiec, a ja tam byłem w zupełnie innym celu, bo pojechałem na jakieś święto związkowe. Poza tym Dubois uważał, że byłoby dobrze, gdybym został burmistrzem w Ostrowi Mazowieckiej, ponieważ już wtedy powziął zamiar kandydowania stamtąd do Sejmu. Uważał zupełnie słusznie, że gdy będzie miał burmistrza w stolicy okręgu wyborczego nr 4, to wówczas będzie łatwiej przeprowadzać kampanię wyborczą.

Sprawa mojej kandydatury została w Warszawie bez żadnych sprzeciwów zatwierdzona. Nikt nie wysuwał sprawy mojego młodego wieku.

Pierwszy dzień burmistrzowania poświęciłem na przejmowanie urzędu. Przyszedłem do Ratusza, by przejąć sprawy od ustępującego burmistrza, i od razu spotkała mnie przyjemność. Okazało się, że sekretarzem Zarządu Miejskiego jest Józef Kolasiński, mój kolega, z którym razem chodziło się z dziewczynami, a więc ktoś swój, znany. Samo przejęcie odbywało się może kwadrans, a może pół godziny. Ja się zapytałem, jakie jest zadłużenie miasta i wobec kogo. I to była chyba jedyna kwestia, jaka mnie wówczas interesowała. Okazało się, że zadłużenie było duże – 150 tysięcy zł w bankach państwowych i 80 tysięcy w zobowiązaniach wekslowych, związanych z wybudowaniem nowego Ratusza. Wspomnieć tu trzeba, że nowy Ratusz, który projektował i budował inż. Zwolanowski, był wzorowany na pałacu Radziwiłłów, znajdującym się w Warszawie w pobliżu dawnego Banku Polskiego przy ul. Bielańskiej. Ratusz był budynkiem bardzo ładnym, ale zadłużenie było poważne. Pytałem o inne rzeczy i uzyskałem pewną orientację o stanie spraw miejskich.

Przejmowanie urzędu odbyło się gładko, ale nie za bardzo przyzwoicie ze strony byłego burmistrza. Nie powiedział mi bowiem, że za parę dni przypada wypłacenie pewnej sumy, a ja na drugi czy trzeci dzień potem dowiedziałem się, że nazajutrz przypada termin płatności, a w kasie nie było pieniędzy. Do banku już było za późno i trzeba było pożyczyć prywatnie. Naciągnąłem na pożyczkę ojca, jak też sporo Żydów, tych zamożniejszych. Brałem na weksle, bo inaczej nie chciałem. Później uczyniono mi z tego powodu zarzut, że brałem nielegalnie pożyczki. Tak więc trudno byłoby powiedzieć, że ustępujący burmistrz endek potraktował mnie przyjaźnie.

Czy miałem jakieś przygotowanie do tego, by być burmistrzem? Trzeba powiedzieć, że pewne przygotowanie miałem. Tu muszę powrócić do roku 1919, kiedy zacząłem pracować w administracji rolnictwa. Wtedy bowiem zapisałem się na Wolną Wszechnicę Polską. Dlaczego tam, a nie na uniwersytet? Dlatego, że wtedy były takie stosunki, że Ludwik Krzywicki, którego uważałem prawie za świętego, nie mógł zostać profesorem uniwersytetu, nie wybrali go, podobnie jak Baudouin de Courtenay, który też nie mógł być na uniwersytecie i nie był, a tylko obaj byli na Wszechnicy. No więc ja ze względu na te sławy naukowe poszedłem też na Wolną Wszechnicę. Poza tym idąc na uniwersytet i wybierając określony wydział – prawdopodobnie prawny – a tam dość ściśle określano, czego się należy uczyć, byłbym dość ograniczony co do zakresu zainteresowań. A na Wolnej Wszechnicy będąc na jednym wydziale mogłem chodzić i słuchać wykładów na trzech wydziałach.

Tak więc na swoim wydziale słuchałem wykładów o „wywożeniu śmieci” – były to sprawy gospodarki komunalnej w zakresie utrzymania właściwego stanu sanitarnego miast, ochrony środowiska itp., słuchałem wykładów Adama Pragiera poświęconych sprawom finansów komunalnych, wykładów z prawa samorządowego. Jednocześnie, co może wyda się dziwne, chodziłem na wykłady o materiałach wybuchowych, nie pamiętam już, na jakim wydziale. To mi się, o dziwo, przydało później, bo w czasie III powstania śląskiego, gdzie właśnie używałem tych materiałów. Tak mnie zainteresowały tematy gospodarki komunalnej, finansów miejskich i samorządu, że po wysłuchaniu wykładów nadal się tymi sprawami zajmowałem. Pomagało i to, że byłem w dobrej znajomości z Pragierem i z jego żoną, Eugenią Pragierową, znaną działaczką OM TUR. Kiedy później zdarzało się od czasu do czasu napisać coś w „Robotniku”, to właśnie o samorządzie. Starałem się też zawsze kupić poniedziałkowy numer „Robotnika”, bo trzeba wiedzieć, że byli i tacy członkowie PPS, którzy jeśli nawet codziennie tej gazety nie kupowali, to koniecznie robili to w poniedziałek. Dlaczego? Bo były w niej artykuły Teodora Toeplitza. A artykuły starego Toeplitza były o samorządzie. W sumie uważam, że jakie takie przygotowanie miałem.

Ostrów Mazowiecka była miastem powiatowym. Liczyła 15 tysięcy mieszkańców, ale dla miasta było ważne i to, że w pobliskim Komorowie była zawodowa Szkoła Podchorążych Piechoty, a przy szosie różańskiej pułk artylerii, co liczyło się, że i oni są jak gdyby obywatelami miasta. Cały ówczesny przemysł Ostrowi to trzy tartaki i cztery cegielnie.

Jednym z pierwszych problemów, jaki podjąłem, była rozbudowa niewielkiej elektrowni miejskiej, jaka wówczas istniała w Ostrowi. Jej kierownik, młody człowiek, narzekał, że mu nie starcza energii elektrycznej dla zaspokojenia wszystkich potrzeb mieszkańców. A był tam dziwaczny zwyczaj, że płaciło się 8 zł miesięcznie i człowiek mógł palić światło przez całą dobę. Kierownik narzekał i mówił, że trzeba elektrownię rozbudować. Ale ja na elektryczności znałem się tyle tylko, że jak się w jedną stronę przekręci – to jest światło, a w drugą stronę – to ciemno. Wobec tego napisałem do Związku Elektrowni Polskich, że mam zamiar rozbudować elektrownię i aby oni mi doradzili, jak taką rzecz najlepiej zrobić. Odpowiedzieli, że dadzą eksperta, który sprawę zbada i doradzi. A kiedy będzie potrzebny kredyt, to też nam pomogą. Ekspert przyjechał, przygotował odpowiedni projekt i należało podjąć budowę odpowiedniego budynku. Nie chciałem dać budowy tamtejszym przedsiębiorcom, bo o nich ludzie mówili, że jeden z nich budując Ratusz wybudował sobie jednocześnie willę, że drugi budując coś innego uczynił podobnie, jednym słowem: wszyscy jak gdyby korzystali z materiałów przeznaczonych na budowę. Pomyślałem więc, że trzeba wziąć takiego, który tu na miejscu nie pobuduje, a wywieźć nie będzie mógł. Wziąłem do tej budowy inż. Zacha z Łomży, który zrobił projekt budynku i prowadził budowę. Budynek kosztował paręset tysięcy, to było z kredytu bankowego, a następnie potrzebne były odpowiednie maszyny i urządzenia, które również były kosztowne. Tak się korzystnie złożyło, że kiedy uruchamialiśmy budowę, wówczas zwrócił się do nas wspomniany pułk artylerii o dostawę prądu elektrycznego, ponieważ otrzymywał prąd aż z Komorowa. Myśmy się na to zgodzili, tym bardziej że dawało to 40-50 tys. zł rocznie. Taki wpływ mieliśmy wkalkulowany w spłaty kredytowe. Na maszynach się nie znałem, więc rozpisałem przetarg, na który wpłynęło 14 ofert. Jedną odrzuciłem z miejsca i trochę „nieładnie”, bo polską, dlatego że przedstawiciel tej firmy dawał mi do zrozumienia, że coś niecoś kapnie i dla mnie z przyjęcia oferty. Jak się ma 27 lat i odpowiedni temperament, to odpowiednio ostra jest reakcja na taką propozycję.

Tak więc referując sprawę ofert na posiedzeniu zarządu miasta powiedziałem, że tej oferty nie należy rozpatrywać, bo przedstawiciel firmy – Królikowski – proponował mi łapówkę, i oferta została odrzucona. Pozostałe oferty przy pomocy eksperta Związku Elektrowni bardzo szczegółowo rozpatrywaliśmy, biorąc pod uwagę zalety i wady maszyn, ich cenę i koszty eksploatacji. Stanęło na tym, że wzięliśmy maszyny ze Szwajcarii z zakładów Sulzera. Inne konieczne urządzenia zakupiliśmy w warszawskim przedstawicielstwie szwedzkiej firmy ASEA. I w jednym, i drugim wypadku uzyskaliśmy kredytowe warunki dostawy. Spłata należności miała nastąpić w ciągu czterech lat.

Przystąpiliśmy do budowy i po roku stanęła nowa elektrownia, wartości pół miliona złotych. Jej koszt miał się zwrócić po 5 czy 7 latach. Był to wydatek znaczny jak na możliwości miasta i dlatego zwróciliśmy się o długoterminowe kredyty do BGK. W trakcie samej budowy otrzymaliśmy z innych źródeł kredyty krótkoterminowe na 140 tys., a ze środków miasta włożyliśmy w nią 100 tys.

Trzeba tu wspomnieć, że na majątek Ostrowi składało się także 630 ha lasu. Tylko jeden Augustów w Polsce miał więcej, bo 2000 ha lasów. Były prowadzone coroczne wyręby kilkuhektarowe wedle tzw. stuletniej kolejności wyrębu. Aby uzyskać dobrą cenę, ogłosiłem przetarg na sprzedaż wyrębu. I okazało się, że nikt w bliższej czy dalszej okolicy nie uzyskał tyle za metr sześcienny drewna, ile myśmy otrzymali – bodajże 57 złotych. Uzyskiwane w ten sposób sumy podtrzymywały gospodarkę miasta. Cięcie z 1928 roku przeznaczone było na elektrownię. Wiosną 1929 roku dokonano cięcia na budowę nowej szkoły w Dudach, znajdującej się w planach inwestycyjnych Magistratu Ostrowi.

Uwieńczone powodzeniem starania o kredyt krótkoterminowy, który, jak wspomniałem, otrzymaliśmy w wysokości 140 tysięcy, prowadziliśmy w Banku Komunalnym. Mieliśmy tu poparcie głównie ze strony Stanisława Szwalbego, który był wtedy naczelnikiem wydziału w kierowanym przez Jana Strzeleckiego Departamencie Samorządowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ponieważ miałem z nimi dobre kontakty z czasów, kiedy byłem redaktorem „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”, w którym obaj pod innymi nazwiskami pisali artykuły, więc mnie popierali w staraniach o pożyczkę. Ze Szwalbem były tylko takie kłopoty, że bałem się do niego chodzić. Był bowiem człowiekiem niesłychanie uczynnym. Jak do niego przychodziłem i o jakiejś sprawie mówiłem, to on brał jeden z czterech telefonów i zaraz dzwonił, śpiesząc mi z pomocą. A poza tym obaj popierali „czerwonych burmistrzów” – na przykład burmistrza Suwałk, prezydenta Radomia – Józefa Grzecznarowskiego i innych. Szwalbe sam był kiedyś pepeesowcem, Strzelecki zaczął od PPS-Lewicy i może otarł się o KPP, był później zresztą pepeesowcem.

W tym okresie, kiedy starałem się o kredyty dla Ostrowi, były dwie pożyczki zagraniczne i socjalistyczni działacze samorządowi garnęli się, żeby z tych pożyczek korzystać. Na rozbudowę elektrowni, budowę rzeźni, które dawały miastom zyski, na urządzenie targowiska, które też dawało dochód. Słowem, wszyscy starali się o kredyty na rzeczy, które w zasadzie były dochodowe. Kiedy spotykaliśmy się w banku, to jeden pytał drugiego: wy na co? – ja na elektrownię, a wy po co – a ja na rzeźnię. Każdy trochę inaczej, ale każdy brał te pieniądze, żeby zwiększyć możliwości gospodarowania tego samorządu miejskiego, w którym działał. Zdarzył się i taki „czerwony magistrat”, który starał się o pieniądze na budowę Domu Kultury. Dotyczyło to Grzecznarowskiego z Radomia. Później, w 1937 roku, w takim domu zbudowanym w Radomiu odbył się kongres PPS. Grzecznarowskiego, który tam już od dawna gospodarował, stać było na budowę takiego domu. Sprawą, za którą trzeba się było wziąć w Ostrowi od razu, było położenie bezrobotnych. Były tam bowiem takie czasy, że kiedy mój ojciec chciał znaleźć robotnika do rąbania drzewa czy do innych rzeczy, to wychodził sobie na rynek. Tam było zawsze kilkudziesięciu ludzi, którzy czekali na robotę. A w ogóle bezrobotnych było w mieście pełno, tylko nie wszyscy wychodzili na rynek, bo nie było szans uzyskania jakiejkolwiek pracy. Działo się to jeszcze przed kryzysem.

Mówię sobie: Jak to? Przecież bezrobotny powinien dostawać zapomogę czy zasiłek wedle przepisów. Sprawdziłem, dlaczego oni nie dostają. Okazało się, że nie byli w ogóle zgłoszeni. Przeprowadziłem takie zgłoszenie i wyszło wówczas na jaw, że było ich 600. Otrzymali pomoc, skromne, ale jakie takie utrzymanie, i to bez obciążania naszych miejskich funduszów, bo było to ze środków państwowych. Załatwienie tej sprawy sprawiło mi ogromne zadowolenie, które do dziś dnia odczuwam.

Starałem się też pomóc bezrobotnym przez wynajdywanie im zatrudnienia. Trochę pracowało przy budowie elektrowni. Ale możliwości większych miasto nie miało. Nie mieliśmy funduszy na prowadzenie robót publicznych. Próbowałem więc innymi drogami. Tak się złożyło, że dzięki jakiejś mojej obrotności instytucje, gdzie były możliwości pracy, liczyły się ze mną i szanowały. Jedną z nich był Wydział Powiatowy, który prowadził budowę dróg lokalnych. Tam część pozbawionych pracy robotników kierowałem. Można też powiedzieć, że zatrudnionych „buntowałem”. Poprzez zatrudnionych czasowo przy budowie dróg naszych towarzyszy namówiłem ich do akcji o podwyżkę płac. Wystąpili i zamiast dotychczasowych 2 złotych za dniówkę otrzymali 3 złote. W sąsiednim Komorowie była tzw. nasycalnia. Było to przedsiębiorstwo Polskich Kolei Państwowych, zajmujące się przygotowywaniem podkładów kolejowych. Tam też kierowałem swoich bezrobotnych i za moim poręczeniem ich przyjmowano. Tych to nie buntowałem, bo otrzymywali stosunkowo niezłe wynagrodzenie. W nasycalni pracował jeden z radnych pepeesowskich, Kacpura, tak że miałem przez niego pewien wgląd w sprawy zakładu i możliwości pracy. Pewne możliwości miałem tu także dzięki dobrym kontaktom z kierownikiem zakładu, Bondarzewskim. W ogóle trzeba powiedzieć, że dzięki temu, że byłem młody, ruchliwy, jak to się mówiło, obrotny, miałem szerokie stosunki z ludźmi i te stosunki wykorzystywałem nie dla siebie, ale żeby realizować sprawy miasta, jego mieszkańców i sprawy pepeesowskie.

Oprócz organizacji partyjnej istniały w Ostrowi klasowe organizacje związkowe. Początki związków wiązały się z powstaniem w mieście podczas wojny spółdzielni spożywców. Zapisało się do niej sporo robotników, którzy dzięki systemowi dywidend spółdzielczych zakupywali towary taniej niż u prywatnych sklepikarzy. Byli wśród robotników spółdzielców także i bardziej uświadomieni i oświeceni, między innymi wspomniany już przeze mnie Keler. I on później założył Robotniczą Spółdzielnię Spożywców. Było to w okresie powstawania Związku Robotniczych Stowarzyszeń Spółdzielczych. Spółdzielnia w Ostrowi była oddziałem ZRSS, na czele którego stanął ów Keler.

Wkrótce zaczął też organizować Związek Zawodowy Szewców. A trzeba tu przypomnieć, że dawniej w takim małym miasteczku wśród kobiet najwięcej było szwaczek, jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to było bardzo dużo szewców. I wśród nich Keler zorganizował klasowy związek zawodowy. Wyróżniał się w nim aktywnością niejaki Siennicki, bardzo gorliwy socjalista. Nieco później powstał klasowy związek w Komorowie w nasycalni podkładów kolejowych. Dalej, już przy mojej pomocy, powstał związek klasowy drogowców. Wśród robotników tartacznych zorganizowany został związek klasowy robotników drzewnych.

Związki odgrywały istotną rolę w sprawach akcji zarobkowych. Jeśli chodzi o zarobki, to działy się tam rzeczy niewiarygodne. Weźmy dla przykładu owych szewców. Byli to chałupnicy pracujący na zamówienie nakładców, żydowskich handlarzy obuwiem. Za zrobienie butów dla dziecka płacili im 50 groszy, a za buty męskie 2 złote. Po powstaniu związku przeprowadzili akcję podwyżkową i otrzymywali nieco więcej, bo 3 złote za buty męskie. Później, jak przestałem być burmistrzem, to pomagałem tym różnym związkom organizować akcje strajkowe.

W sumie były to jednak związki niewielkie, bo i niewiele i niewielkich zakładów pracy istniało na tamtym terenie. Niewielka była też organizacja PPS, liczyła ona w okresie mego burmistrzowania nie więcej niż 50 członków. W tym czasie byłem ich przywódcą nie tylko z racji, że zajmowałem takie stanowisko, tylko z tej racji, że byłem tym, który sprowadzał do nich posłów, przemawiał na wszystkich wiecach w imieniu PPS. Oprócz PPS, związków klasowych istniał także TUR, który zorganizowany został z inicjatywy Leona Ormezowskiego.

Przy okazji ciekawostka. Otóż przemawiając na wiecach, gdzie bywali rozmaici ludzie, chłopi, drobnomieszczanie itd., myślałem nad tym, jak ich przekonać, że PPS ma rację walcząc z kapitalizmem. I zaczynałem tam zawsze mówić o budżecie. Mówiłem, że w Polsce zjada się tyle a tyle, że pije się tyle a tyle, że wina pije się znaczną liczbę litrów, i wówczas pytałem się dramatycznym tonem – kto wypija moje wino? To był taki bardzo demagogiczny argument, ale działał. Była to przecież odczuwalna sprawa podziału dóbr materialnych, a mianowicie kto przede wszystkim korzystał z owoców produkcji i pracy ludzkiej.

Organizacja partyjna była biedna i nie mógł jej pomóc jakimiś dotacjami nawet socjalistyczny burmistrz, bo takich możliwości nie było. Stąd ograniczone były możliwości finansowe dla organizowania uroczystości czy innych imprez. Kiedy trzeba było urządzić jakąś uroczystość, to częściowo finansowano ją z tej części składek członkowskich, jaka pozostawała w dyspozycji organizacji, a w większej mierze z dodatkowej składki płaconej na ten cel przez członków. Nieraz pomocnym w takich sprawach był Bund. Jako burmistrz miałem dobre stosunki z socjalistyczną partią robotników żydowskich – Bundem, który był stosunkowo liczny, bo prawie wszyscy robotnicy Żydzi należeli do Bundu. Z nimi się dobrze żyło, a oni mieli pieniądze. Więc jak trzeba było zorganizować jakąś uroczystość, to od nich można było coś niecoś otrzymać.

Trzeba przy okazji wspomnieć o sytuacji ludności żydowskiej w Ostrowi. Między drobnomieszczaństwem polskim a żydowskim były złe stosunki, przy czym uważało się, że Żydzi to są wyzyskiwacze, że są zamożni, a Polacy – to są biedacy. A tymczasem wyglądało tak: było wśród Żydów dużo właścicieli domów, ale jeden dom miał siedemnastu właścicieli. Takich, którzy mieli jakąś część domu, a mówiło się: kamienicznik, było dużo. Ja o tym wiedziałem, może inni nie wiedzieli, ale ja wiedziałem, że są to tacy sami biedacy jak ci polscy kupcy, sprzedawcy czy kamienicznicy. Przysłowiowy wówczas śledź – to nie była narodowa potrawa żydowska, ale śledź był w masowym użyciu ze względu na cenę. Był tani i dlatego spożywany w takich ilościach.

Moje stosunki jako burmistrza z mieszkańcami Ostrowi układały się od początku pomyślnie i w ciągu mego urzędowania zdecydowana ich większość, z różnych zresztą sfer i grup, odnosiła się do mnie pozytywnie. Składało się na to wiele czynników. Dużo znaczyło to, że stamtąd pochodziłem i że tam mnie znali. Dodać tu trzeba i to, że mój ojciec był piekarzem, miał piekarnię i sklep. Handlował także z Żydami i miał z nimi dobre stosunki. Natomiast ja wzbudzałem wśród nich zaufanie jako syn Leśniewskiego, nie jako Stanisław Leśniewski, lecz jako syn tamtejszego piekarza, starego Leśniewskiego. Jeżeli chodzi o polskie drobnomieszczaństwo, to ludzie widzieli, co robię. Niektóre moje poczynania ludzi brały, jak na przykład budowa elektrowni, korzystna gospodarka majątkiem leśnym miasta, stosunek do szkolnictwa, opieka nad bezrobotnymi itp. I w tym środowisku miałem także zrozumienie i, można powiedzieć, poważanie. Jeżeli chodzi o środowisko ludzi zamożnych, to oni od początku ustosunkowali się wobec mnie nieufnie albo nawet wrogo, ale i wśród nich nastąpiła pewna zmiana na moją korzyść. Można powiedzieć, że nie było wobec mnie ani wyraźnej wrogości, ani sympatii. Przypuszczam, że na tę zmianę wpływał pozytywny stosunek do mnie jako burmistrza, okazywany przez pierwsze miesiące urzędowania przez przedstawicieli władzy państwowej. Starosta był za mną, sekretarz Wydziału Powiatowego za mną. Inżynier powiatowy był za mną – jednym słowem, z tamtejszej biurokracji to sporo było za mną.

Ułożyły się także znośnie stosunki z proboszczem. Początkowo były dosyć napięte dlatego, że byłem socjalistą, to na każdym kazaniu występował przeciwko mnie, a ja znowu na każdym wiecu mu odpowiadałem. Ale ponieważ razem byliśmy w Dozorze Szkolnym, gdzie piastowałem godność przewodniczącego, miał okazję poznać moje stanowisko w sprawie szkolnictwa i równy stosunek do sprawy pomocy czy subsydiów tak dla szkół publicznych, jak i dla prywatnych szkół wyznaniowych. I na gruncie tego dozoru jakoś uładziliśmy się ze sobą i byliśmy w porządku. Opozycyjna grupa radnych endeckich nie sprawiała nam większych kłopotów, nie tylko dlatego, że było ich tylko pięciu, ale i dlatego, że nie było w niej bojowych, wojujących endeków. Jednym z nich był były burmistrz, człowiek ustępliwy i mało odważny, drugim był nauczyciel, z którym się uprzednio stykałem, grzeczny, uprzejmy, miły i nie nadający się do ostrych ataków bezpośrednich, trzecim był mój rodzony wujek i z nim stosunki układały się dobrze. Ogólnie biorąc, byli to ludzie raczej spokojni, którzy nie podejmowali obstrukcji czy awantur. Dodać jeszcze trzeba, że u robotników i biedoty polskiej i żydowskiej cieszyłem się widocznym, a dającym mi dużo satysfakcji poparciem.

Przywiązywaliśmy dużą wagę do spraw szkolnictwa. Jedną z pierwszych spraw, jaką wziąłem na warsztat, była sprawa opieki lekarskiej nad uczniami dużej siedmioklasowej szkoły powszechnej. Uważałem, że w szkole powinien być stały lekarz i powinien mieć tam gabinet i stale ordynować. A tak nie było. Funkcjonował tylko lekarz, który przychodził od czasu do czasu. Znalazłem lekarza, zaangażowano go, co dość drogo kosztowało, i po kilku dniach przeraziłem się. Okazało się bowiem, że chorych dzieci jest ze trzysta. Myślałem, że może jest ich około 50, a tu okazało się, że aż tak dużo. Decyzja zatrudnienia stałego lekarza okazała się nie tylko celowa, ale i konieczna.

Jeżeli chodzi o sprawy szkolnictwa to – jak wspomniałem – zobowiązałem się do jednakowego traktowania szkolnictwa polskiego i żydowskiego. I rzeczywiście, z budżetu przeznaczało się mniej więcej jednakowe sumy w zależności od tego, jak duża była szkoła. Wszystkie szkoły otrzymywały subsydia, oprócz jednej prowadzonej przez Agudę. Sprzeciwiła się subsydiowaniu tej szkoły większość radnych żydowskich, uważających Agudę za ostoję zacofania, ciemnoty i reakcji.

Szkoły dla ludności żydowskiej były nie tylko ważne dlatego, że zajmowały się nauczaniem, ale że sama szkoła prowadziła także ogólną akcję oświatową. Istniała także biblioteka żydowska o charakterze publicznym. I ona otrzymywała skromne dotacje miejskie.

Polskiej biblioteki publicznej w Ostrowi nie było, a głód książki był ogromny. Uważałem to za fakt karygodny i postanowiłem zorganizować miejscową bibliotekę. Ale w fachowych sprawach bibliotecznych wiedziałem tyle, ile w sprawach elektryczności. Wiedziałem, które książki można czytać, ale nie wiedziałem, w jaki sposób wybrać odpowiednią liczbę odpowiednich książek. Wobec tego zwróciłem się do Księgarni Robotniczej w Warszawie, która była instytucją pepeesowską. A pracowali tam Julian Gromadzki i Julian Maliniak. Na moją prośbę wybrali dla mnie ponad trzy tysiące książek i książki te przysłali do Ostrowi bez żadnego zaliczenia, bo obaj mnie znali, a ja miałem z nimi dobre stosunki, szczególnie z Gromadzkim. Spotykałem go m.in. na terenie prowadzonego przez Krzywickiego instytutu, z którego powstał potem Instytut Gospodarstwa Społecznego. Książki dotarły do Ostrowi, zapłaciliśmy i powstała Biblioteka Miejska. Mieściła się w Ratuszu, w dwóch dużych ładnych pokojach. Prowadziła ją jako etatowa bibliotekarka miejska siostra Ormezowskiego, absolwentka wyższej uczelni, będąca już, zdaje się, po studiach filologicznych.

Praca moja i stosunki z przedstawicielami administracji państwowej układały się znośnie jedynie przez kilka dosłownie miesięcy. Dodam, że tamtejszemu staroście, Zarzyckiemu, pomogłem przez kontakty ze Szwalbem w zatwierdzeniu nominacji, której jeszcze nie miał, gdy obejmowałem swój urząd. Starosta o tym wiedział i wszystko było pięknie do czasu rozpisania wyborów sejmowych 1928 roku. Rozpoczęcie akcji wyborczej było początkiem konfliktu ze starostą. On oczywiście agitował za listą wyborczą nr 1, czyli sanacyjną listą Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, i zwerbował wszystkich urzędników państwowych na terenie powiatu. Ja, agitując za listą wyborczą nr 2, a więc za PPS, występowałem ostro przeciw „jedynkarzom”, ostro jak zwykle, bo inaczej wówczas nie umiałem. A że w ich komitecie wyborczym był także naczelnik poczty, więc kiedyś zapytałem ich publicznie: Kto będzie za wami głosował? Słupy telegraficzne?! – To zdenerwowało zarówno tego biednego naczelnika poczty, jak też i starostę. Pomalutku stało się tak, że bardzo ostro występowałem przeciwko staroście, który urzędowo popierał BBWR. Nadto doszło do pewnego konfliktu z wojewodą białostockim. Jak zostałem burmistrzem, to jeździłem do województwa w celach służbowo-przedstawicielskich. Wojewoda, Karol Kirst, zaraz na początku powiedział mi, że jemu jest wszystko jedno, czy burmistrzem jest socjalista, czy endek, ważne, by były dobre rządy w mieście, żeby ono na tym nie straciło. Słowem, mówił tak, jak powinien mówić wojewoda. Poinformował mnie również, że odprawił tych, którzy występowali u niego przeciwko mnie jako burmistrzowi socjaliście. Ale okazało się, że ci, którzy u niego zaczęli pojawiać się w okresie wyborów, to byli ludzie ważni, z grupy pułkowników, między innymi Bogusław Miedziński. A tak się złożyło, że nazajutrz po wyborach był wiec w Ostrowi, na którym występował także Miedziński. I ja też przemawiałem i bardzo ostro go zaatakowałem. A Miedziński był człowiekiem, który długo pamiętał, zapamiętał więc dobrze, że ja go zaczepiłem. Głównie dzięki niemu straciłem poparcie władz. Już wkrótce po wyborach stosunki zaczęły się psuć coraz wyraźniej. Urzędnicy Magistratu pozostali jednak lojalni. Nauczyciele gimnazjum, gdzie uczył Ormezowski, byli za mną, podobnie jak nauczyciele szkoły powszechnej, gdzie uczył Rubinkowski – pepeesowiec, ławnik magistracki. Zresztą z nauczycielami miałem dobre stosunki i jako przewodniczący Dozoru Szkolnego zawsze trzymałem ich stronę.

Wydaje mi się, że najwięcej zaszkodził mi udział w akcji wyborczej. Nie znaczy to, bym jako burmistrz nie brał udziału, lecz ja działałem za ostro. Jeździłem po różnych miejscowościach, nawet poza powiatem. W Grodnie zaatakowałem mocno tamtejszego starostę, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Głupstw w tej kampanii to ja narobiłem dużo. Zapewne nie brakowało ich w moim współżyciu z władzami.

Jeśli chodzi o same wybory sejmowe, to jeździłem po całym powiecie. Akcję bowiem tak się ustawiło, że powiat Ostrów Mazowiecka zostawiono mnie, Tadeusz Jabłoński jeździł po powiecie wysokomazowieckim, a nasz wspólny kolega, Józef Mieszkowski, opiekował się powiatem bielskopodlaskim. Dubois zaś był wszędzie. Tak podzieliliśmy robotę. Bywałem we wszystkich większych miejscowościach powiatu, miałem wiece, wygłaszałem przemówienia. Niby wypadało, było się przecież pepeesowcem i przyjacielem kandydata na posła, ale jako burmistrz za bardzo się afiszowałem i za ostro występowałem.

Pierwsze skrzypce w zwalczaniu mnie jako burmistrza po wyborach sejmowych odgrywał starosta. Pomagał mu sekretarz Wydziału Powiatowego. Ja z nim niby dobrze żyłem, a on sam informował mnie, co starosta przeciwko mnie podejmuje, ale siedział na dwóch stołkach. Mnie opowiadał, a występował przeciwko mnie poza oczami. Zwalczał mnie inspektor samorządowy, Pięta, który władzą dla mnie nie był, ale powinienem przez niego się komunikować z władzami państwowymi. Pewnego razu przychodzi do mnie Pięta z listą składkową na fundusz dyspozycyjny dla ministra spraw wojskowych. Było to po skreśleniu przez Sejm w lutym 1928 roku dwóch milionów złotych z budżetu ministra, którym wtedy był Piłsudski. Ludzie z BBWR i inni zwolennicy Piłsudskiego zorganizowali wówczas zbiórkę pieniędzy na uzupełnienie tego funduszu. Także i na terenie naszego powiatu. Kiedy więc położył przede mną listę z wpisanymi nazwiskami osób deklarujących swój udział w zbiórce i zobaczyłem tam także swoje nazwisko, to napisałem przy nim – „przyjęcia odmówił”. Jego to zdenerwowało i bardzo zdenerwowało starostę. Bo dotąd wszyscy, do kogo się zwracano, deklarowali składkę. A teraz lista została zepsuta i nie można jej było pokazać.

Trzecim pomocnikiem starosty w walce ze mną był niejaki Szarlak, który, podobnie jak dwaj poprzedni i starosta, nie pochodził z tamtego terenu, nie był ostrowiakiem.

Ostrowiacy bowiem pracujący w administracji państwowej wykonywali polecenia starosty, ale z własnej inicjatywy przeciwko mnie nie występowali. A z grona obywateli Ostrowi nie udało się nikogo wciągnąć do ostrej walki ze mną. Oni tylko się przyglądali. Widzieli, że starosta jest przeciwko burmistrzowi, i zastanawiali się, co z tego wyniknie.

Zdecydowanym przeciwnikiem moim był przewodniczący Wydziału Powiatowego, który konsekwentnie i wiernie realizował nowe, sanacyjne obyczaje wobec samorządu miejskiego. Między innymi zażądał na posiedzeniu Rady Miejskiej, rozpatrującym budżet Ostrowi na okres 1929-1930, wprowadzenia poważnych sum na zorganizowane przez wojewodę Towarzystwo Dobroczynne „Przystań” oraz przekazania temu towarzystwu przedszkoli miejskich, kuchni dla biednych i kuchni dla bezrobotnych wraz z przypisanymi tym instytucjom sumami budżetowymi. Żądanie to Rada Miejska odrzuciła jako niewłaściwe z punktu widzenia roli samorządu oraz niecelowe ze względów społeczno-ekonomicznych. Wywołało to „odpowiednie” przedstawianie władz miejskich Ostrowi wojewodzie białostockiemu. Z kolei powodowało to zrozumiałe reakcje, jako że w województwie białostockim wytworzona została sytuacja, w której tzw. łapówki ideowe były gwarantem spokoju funkcjonowania samorządów. Do budżetów miejskich wstawiane były z urzędu lub „dobrowolnie” sumy na subsydia dla organizacji zakładanych przez wojewodę bądź takich, gdzie prezesował naczelnik Wydziału Samorządowego.

W ogóle trzeba tu powiedzieć, że przewodniczący Wydziału Powiatowego dążył do podporządkowania sobie Magistratu i burmistrza. Pewną ciekawostką z okresu zadrażnień z tym człowiekiem były fakty robienia przez tajnych agentów policyjnych notatek z przemówień podczas posiedzeń Rady Miejskiej, a także wzywania radnych na policję, gdzie badano ich, jak głosowali nad poszczególnymi sprawami.

W wyniku ponad półtorarocznej walki, obliczonej na usunięcie mnie z urzędu burmistrza, wojewoda białostocki Kirst podjął w końcu maja 1929 roku decyzję o złożeniu mnie z urzędu. Swoją decyzję o złożeniu mnie z urzędu motywował argumentem rzekomo niewłaściwej, chaotycznej i bezplanowej gospodarki, jaką prowadziłem, a której towarzyszyły wykroczenia, których podobno się dopuszczałem. Mimo że zwróciłem się do wojewody o rozmowę przed podjęciem decyzji, ten odmówił rozmowy ze mną, bez podania jakichkolwiek powodów. Kiedy została ogłoszona decyzja wojewody, radni którzy mnie wybrali, podali się na znak protestu do dymisji. Na wiadomość o tym wojewoda przyjechał do Wydziału Powiatowego, zebrał tych radnych i wygłosił do nich przemówienie, namawiając ich do cofnięcia rezygnacji. Powiedział m.in., że nie powinni popierać „tego krzykacza wiecowego” – mając mnie oczywiście na myśli. Kiedy się o tym dowiedziałem, to na pierwszym zaraz wiecu powiedziałem: „Pan Kirst powiedział o mnie: krzykacz wiecowy, ale zapomniał o tym jak w Kobyłce zrzucili go z mównicy chłopi z »Wyzwolenia«, bo wykrzykiwał to, co się ludziom nie podobało”.

Sprawą pozbawienia mnie urzędu burmistrza zajął się gorliwie „Robotnik”, gdzie pisał o tym Stanisław Dubois. W „Robotniku” było nawet za dużo informacji o tym, co ze mną wyrabiają i jak ja się zachowuję. Nawet kiedyś powiedziałem Bolce Kopelównie: „Dajcie wy mnie święty spokój, wy zanadto rozrabiacie”. Ta, będąc osobą spokojną i realistką, zgodziła się ze mną Zostałem więc złożony z urzędu, a nadto wytoczono mi proces. Podstawą jednego i drugiego było dochodzenie przeprowadzone wiosną i latem 1929 roku. Dochodzenie odbywało się w ten sposób, że przyjechał urzędnik z województwa, którego poznałem w ministerstwie jako pomocnika Szwalbego Dlatego wobec niego byłem szczery i otwarty, nie ukrywałem swoich poglądów na różne sprawy ogólne i miejscowe. Opowiedziałem mu o różnych rzeczach, a on ni z tego, ni z owego zaczął zadawać pytania. W pewnym momencie zapytałem go, czy to jest przesłuchanie, i on dopiero wtedy powiedział, że przyjechał na dochodzenie. Po tym dochodzeniu napisał przeciwko mnie odpowiedni dokument i przekazał staroście, ten posłał go we wrześniu 1929 do prokuratora przy Sądzie Okręgowym w Łomży.

Rok później odbyła się w SO w Łomży rozprawa. Dodać trzeba, że z początkowych kilkunastu zarzutów pozostało i było rozpatrywanych pięć. Przed rozprawą pojechałem do Szwalbego, którego często radziłem się w sprawach miasta podczas sprawowania urzędu, i powiedziałem mu o procesie. On postanowił zgłosić się na świadka. I kiedy przyszła kolej na zeznania świadka Szwalbego, jako wysoki urzędnik ministerstwa został zapytany przez przewodniczącego sądu, jaką opinię w ministerstwie miał oskarżony Leśniewski. – Bardzo dobrą – odpowiedział Szwalbe i uzasadnił, dlaczego byłem uważany za człowieka wiarygodnego i dobrego administratora. Wtedy sędzia zapytał:

– To dlaczego oskarżony został złożony z urzędu?

Szwalbe odpowiedział, że bez zezwolenia swojego ministra nie może w sądzie powiedzieć o właściwych przyczynach złożenia z urzędu. Wówczas sędzia pyta:

– A na posiedzeniu tajnym?

– Nawet na posiedzeniu tajnym – odpowiedział Szwalbe – bez zezwolenia mojego ministra nie mogę opowiedzieć o prawdziwych przyczynach złożenia z urzędu oskarżonego Leśniewskiego. Proces skończył się na tym, że prokurator zrzekł się oskarżenia. Jak wieść doszła o tym do Ostrowi, to wszyscy powiedzieli: No, wiadomo, sanacja go wykończyła.

I tak się skończyło moje burmistrzowanie.

 

Stanisław Leśniewski


Powyższy tekst przedrukowujemy za „PPS – wspomnienia z z lat 1918-1939”, tom 1, Książka i Wiedza, Warszawa 1987.

 

 

Na podobny temat warto przeczytać także:

 

 

Stanisław Leśniewski (1900-1981) – działacz socjalistyczny, w młodości członek Związku Polskiej Młodzieży Socjalistycznej, następnie Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej. Ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, uczestnik III powstania śląskiego – w Grupie Destrukcyjnej „Wawelberga”. Od 1919 r. członek PPS. Sekretarz redakcji „Robotniczego Przeglądu Gospodarczego”. W latach 30. publicysta „Robotnika”. W czasie okupacji działacz PPS-WRN, komendant Gwardii Ludowej WRN w okręgu warszawskim. Uczestnik powstania warszawskiego, jeden z redaktorów powstańczej edycji „Robotnika”. Po wojnie w koncesjonowanej PPS, nie wstąpił do PZPR. Później był jednym z redaktorów w Spółdzielczym Instytucie Wydawniczym oraz prezesem Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

↑ Wróć na górę