Lewicowo.pl – Portal poświęcony polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej

Logo Lewicowo

Stanisław Sobolewski

Milicja PPS na barykadach Starówki

Nasi towarzysze, członkowie VI batalionu Milicji PPS na Starym Mieście, od pierwszych godzin Powstania brali udział w akcjach bojowych, a później weszli w skład kadry organizacji działającej dla potrzeb ludności. Już pierwszego dnia Powstania około godziny 17 zostaliśmy ostrzelani przez czołgi niemieckie, jadące bodajże z Żoliborza. Po pierwszych starciach, około 18, weszliśmy do akcji. Mieliśmy niewielką ilość broni, ale z miejsca przystąpiliśmy do budowy barykad, głównie regulujących. Udało się nam zbudować barykadę na rogu ulicy Długiej i placu Krasińskich. Czołgi niemieckie tamtędy już przejść nie mogły. Noc wykorzystaliśmy także dla podobnej akcji.

Nazajutrz nastąpiła mobilizacja członków naszej organizacji. Zajęliśmy odpowiedni lokal na siedzibę naszego batalionu i przez osiem czy dziewięć dni – łącznie z batalionem Łukasińskiego z AK – byliśmy jedyną organizacją broniącą Starego Miasta. Dopiero w miarę ewakuacji Woli zaczęły przychodzić oddziały wojskowe podległe AK lub AL.

O ile w pierwszym okresie musieliśmy brać czynny udział w obronie Starego Miasta, to później, kiedy przybyły oddziały podległe AK, one ten obowiązek wzięły na siebie. Na Stare Miasto przybyło również dowództwo AL. Oddziały AL dostały zadanie obrony jednej z barykad oraz tereny przyległe do części Wisłostrady.

W wyniku porozumienia z dowódcą batalionu im. Łukasińskiego, mjr. „Sienkiewiczem”, podjęliśmy się obrony terenów przyległych do byłego getta, poczynając od pałacu Mostowskich aż do torów kolejowych przy Dworcu Gdańskim. Niemcy już od pierwszego dnia Powstania przypuszczali kilkakrotnie szturm na nasz odcinek.

Rankiem drugiego dnia Powstania tylko z 3 pistoletami zaatakowaliśmy załogę niemiecką, skoncentrowaną w gmachu byłego Arbeitsamtu przy Długiej. Kilku Niemców zostało zabitych, reszta dostała się do niewoli; zdobyliśmy 17 karabinów, 10 pistoletów maszynowych i sporo amunicji. Następne akcje miały miejsce na placu Krasińskich i na ulicy Długiej.

Już drugiego dnia Powstania mieliśmy dosyć nieźle uzbrojone 4 plutony, a trzeciego czy czwartego dnia Powstania dokonaliśmy skoncentrowanego wypadu na magazyny przy Stawkach, gdzie zdobyliśmy żywność i dalsze ilości broni. Wypadów takich na magazyny przy Stawkach było kilka, aż do połowy sierpnia; później dokonywaliśmy ich razem z oddziałami AK, gdyż obrona Niemców stawała się coraz silniejsza.

Po Powstaniu Warszawskim Niemcy opublikowali, że 66 pułk piechoty (66 Regiment Infanterie) stracił w walkach w okolicy Stawek około 60 procent stanu liczbowego.

Na terenie zdobytego przez nas Archiwum Akt Dawnych znaleźliśmy działo 75 mm wraz z jaszczem zawierającym ponad dwadzieścia nabojów. Działo to ulokowaliśmy na terenie Ogrodu Krasińskich, skąd strzelaliśmy do okien Pawiaka. Odpowiadano nam stamtąd ciężką bronią maszynowa, a nawet działami. Nasze pociski najczęściej trafiały celu, obsługiwał je bowiem były artylerzysta, tow. Kozłowski z Woli.

Dzięki komunikacji drogą powietrzną (na linach), bo o przejściu ulicą nie było mowy ze względu na ostrzał, udało nam się utrzymać też do końca Powstania pałac Mostowskich. Bronił go por. „Zbych”. Co 24 godziny, w porze nocnej następowały zmiany oddziałów. Siódmego dnia Powstania Niemcom udało się podejść pod sam pałac Mostowskich dzięki temu, że założyli biało-czerwone opaski. Zorientowaliśmy się jednak i dosłownie z kilkumetrowej odległości otworzyliśmy ogień – odparliśmy ich w ostatniej niemal chwili.

Jedną z największych naszych akcji było zorganizowanie dwu kompanii do gaszenia pożarów. W dniu 6 sierpnia nastąpił wielki nalot, w czasie którego obrzucone zostało bombami zapalającymi całe Stare Miasto. Prawie każdy dom został zapalony. Ci, którzy byli wówczas w Warszawie, pamiętają, jak paliła się Starówka. Niemcy odcięli wodę, a studnie nie były jeszcze gotowe. Wyznaczyliśmy więc owe kompanie do walki z pożarami, a ich głównym zadaniem było gaszenie ognia. Dzięki temu w większości domów mieszkalnych udało się pożary opanować, ale gmachy instytucji płonęły jeszcze przez kilka dni.

W tym też czasie otrzymaliśmy wiadomość, że późnym wieczorem na teren Starego Miasta dokonane zostaną zrzuty z samolotów, które startowały z lotnisk włoskich. Widoczność była bardzo słaba – wiele domów jeszcze płonęło, inne dogasały, przysłaniając Starówkę obłokami dymu. W komendzie Milicji PPS zapadło postanowienie, że jedynie my możemy się podjąć odbioru zrzutu i wyznaczenia strzały kierunkowej, byliśmy bowiem wówczas jedyną grupą, która dysponowała, poza oddziałami bojowymi, rezerwami powiązanymi organizacyjnie.

Do wykonania strzały zgłosiły się ochotnicze członkinie kobiecych oddziałów Milicji PPS. O godzinie 10 wieczorem około czterdziestu kobiet ułożyło się na jezdni placu Krasińskich wzdłuż osi Miodowa – Bonifraterska, trzymając w rękach po 2 latarki bateryjne. Około 23 nadleciały samoloty od strony Puszczy Kampinoskiej, tak jak to było sygnalizowane.

Lotnicy dopiero po trzecim nawrocie zauważyli strzałę. Pierwszy samolot zszedł poniżej 100 m i dokonał zrzutu, a za nim dwa następne. W czasie tej akcji jeden z samolotów został strącony tuż nad naszymi głowami, i spadł w płomieniach na budynek Miodowa 24. Z chwilą nadlatywania samolotów niebo stało się kolorowe od wybuchów pocisków z dział i karabinów maszynowych. Duże niebezpieczeństwo stanowiły pociski powracające, które padały jak grad na plac Krasińskich, gdzie wypełniały swoje zadanie towarzyszki z oddziału kobiecego. Mimo że niektóre były ranne, jednak żadna z nich nie opuściła swojego stanowiska.

Ze zrzutu otrzymaliśmy znakomite rusznice przeciwpancerne. Jedna z nich, zainstalowana w wykuszu pałacu Simonsa, zniszczyła dwa z trzech atakujących czołgów.

Pewnego rodzaju ciekawostkę z tamtych dni przypomniał mi tow. Leśniewski: mianowicie, na przydzielonym nam do obrony terenie Ogrodu Krasińskich pełniła służbę kompania, która została wprowadzona w błąd przez Niemców z biało-czerwonymi opaskami powstańczymi na rękawach (dowódcą tego odcinka był sierżant „Diabeł”). W pewnej chwili z ruin getta, graniczącego z Świętojerską, wyłoniła się doskonale uzbrojona grupa w hełmach i z opaskami. „Diabeł” powiedział: „Nie wpuszczamy” i wezwał ich do zatrzymania się. Tamci krzyczą po polsku: „Jesteśmy Polakami!”.

„Ja znam takich Polaków” – odpowiada „Diabeł”. Oczywiście nie chciano ich przepuścić i pluton musiał się zatrzymać. Za chwilę wyłania się kilka osób cywilnych (bez opasek) oraz jedna z dystynkcjami generała. Mała konsternacja, co robić? Siłą nie będą się przebijać, bo widzą nasz silny oddział dobrze uzbrojony w broń maszynową. W końcu dwaj cywile podeszli do naszych oddziałów i powiedzieli: „Jesteśmy Polakami”. W pewnej chwili Kazimierz Pużak, przewodniczący Rady Jedności Narodowej, który był w tej grupie, spojrzał na opaski i widzi – było na nich napisane: Milicja PPS.

„Panie prezesie, to są pańskie oddziały” – zwracają się do Pużaka jego towarzysze. Pużak rozłożył ręce:

„Nie ja nimi dowodzę” – odparł.

Delegat Rządu na Kraj, Jankowski, polecił sierżantowi „Diabłowi” wysłać jednego z przybyłych oficerów do dowództwa, oczywiście bez broni i z odpowiednią eskortą. Nasz żołnierz przyprowadził do mnie jak się okazało pułkownika „Zyndrama” , szefa III Oddziału Operacyjnego Komendy Głównej AK. Nie znałem go. „Zyndram” twierdził, że razem z nimi jest gen, Bór-Komorowski. Nie uwierzyłem mu, ponieważ wiedziałem, że gen. „Bór” był akurat na Woli, ale skoro twardo przy swoim obstawał, postanowiłem na miejscu, to znaczy na ulicy Swiętojerskiej tę sprawę wyjaśnić.

Pierwszą osobą, na jaką się tam natknąłem, był K. Pużak, a ponieważ był on komendantem wszystkich oddziałów PPS, złożyłem mu raport. Okazało się, że gen. „Bór” był rzeczywiście z nimi. Nie pozostało nic innego, jak tylko zaprosić całe towarzystwo do mojej kwatery na barszcz czerwony i lampkę oryginalnego „Napoleona” zdobytego w pałacu Blanka.

Oprócz przeprowadzania licznych akcji wojskowych, od pierwszej chwili, to jest już od drugiego, a może trzeciego dnia Powstania rozpoczęliśmy akcję prasową. Zaczęliśmy mianowicie wydawać pismo pt. „Warszawianka” jako organ Warszawskiego Okręgu Komitetu PPS. Zorganizowanie komitetu redakcyjnego tego dziennika oraz drukarni było uzgodnione z kierownictwem partii, które znajdowało się w tym czasie w Śródmieściu i częściowo na Woli. Porozumienie z kierownictwem odbywało się drogą telefoniczną. I tu pewnego rodzaju ciekawostka: na bazie dawnego oddziału użyteczności publicznej klasowego związku zawodowego zorganizowaliśmy kompanię użyteczności, w której skład wchodzili dawni członkowie związku: telefoniarze, tramwajarze, kanalarze (z wodociągów i kanalizacji) oraz inni zatrudnieni w różnych przedsiębiorstwach gospodarki komunalnej. W początkowym okresie brali oni udział w akcjach wojskowych, na przykład opanowaliśmy prawie gołymi rękami Arbeitsamt przy Długiej 38 i tam wzięliśmy do niewoli osiemnastu Niemców, zabierając im broń. Była to pierwsza broń, jaką zdobyliśmy poza moim pistoletem i jeszcze dwiema „siódemkami”, jakimi dysponowaliśmy. Dzięki tej broni udało nam się zdobyć dalszą i w ten sposób uzbroiliśmy oddziały.

Wracając do kompanii użyteczności publicznej, dzięki towarzyszom znającym się na telefonach, aż do piętnastego dnia Powstania mieliśmy bezustanną łączność telefoniczną ze Śródmieściem i Żoliborzem.

Sprawą najpilniejszą była jednak budowa studzien na Starym Mieście ze względu na bezustannie wybuchające tam pożary. Również i w tym wypadku towarzysze pracownicy wodociągów i kanalizacji przyszli nam z pomocą. Dzięki nim prawie w każdym podwórzu została zainstalowana „abisynka”. Bardzo pomocni, nie tylko dla oddziałów PPS, ale i dla dowództwa obrony Starówki stali się kanalarze. Należy podkreślić, że to właśnie oni podejmowali się roli przewodników po kanałach i dzięki nim poprzez kanały o średnicy 90 cm utrzymywaliśmy łączność nawet ze Śródmieściem. Kanalarze oznakowali główne szlaki, tak że można było przenosić kanałami pocztę, meldunki i dokumenty, a w pewnych przypadkach nawet i broń. Gdzieś w połowie sierpnia właśnie dzięki nim otwarta została pierwsza droga na Żoliborz kanałami o średnicy 180 cm.

Na terenie Starówki było wiele osób piastujących funkcje profesorskie na wyższych uczelniach i jednym z naszych większych osiągnięć było zorganizowanie i przeprowadzenie ich ewakuacji. W czasie jednej z tych akcji, wskutek niedostatecznego zabezpieczenia przejścia przez burzowiec, dwóch profesorów porwała woda i – niestety – nie udało nam się ich uratować; był to jedyny wypadek tego rodzaju. Około 22 sierpnia nastąpiło przetarcie drogi kanałem dużym w kierunku Śródmieścia, co pozwoliło nam na wcześniejszą ewakuację. Z Żoliborza mieliśmy kontakt dwukierunkowy – wysyłaliśmy tam łączników, otrzymywaliśmy żywność, której mieliśmy ciągle za mało. Otrzymaliśmy również broń i amunicję, a nawet część oddziałów z Kampinosu przedostała się tą drogą do nas. Była to jedyna możliwość przebicia się przez Dworzec Gdański z uwagi na niepowodzenia akcji wojskowych, które to akcje załamywały się całkowicie na skutek użycia przez Niemców dwu pociągów pancernych i licznych oddziałów wojska.

Dawano nam rozliczne zadania. Byliśmy w bezpośrednim kontakcie i bliskich stosunkach z płk. „Wachnowskim” (dowódcą obrony Starego Miasta) nie tylko z racji naszych akcji bojowych, ale i ze względu na różne potrzeby.

Z chwilą ewakuowania się Woli olbrzymie masy ludzkie napływały w kierunku Starówki. Stare Miasto paliło się. Piwnice były już przepełnione. Dzielnica ta wchłonęła około 60 000 ludzi, którzy przyszli głównie z terenu Woli, Powązek, z bliskiego Śródmieścia, okolic Żelaznej Bramy i wreszcie Krakowskiego Przedmieścia (po akcji pędzenia przed czołgami). Niektórzy zdołali przedostać się do nas przez Ogród Saski.

Poinformowano mnie – jako jednego z komendantów Milicji – że kobiety, które mają niemowlęta (niektóre urodziły w czasie Powstania) znajdują się w strasznej sytuacji spowodowanej brakiem pokarmu, a przede wszystkim mleka. Śmiertelność wśród niemowląt była zastraszająca. Od naszych towarzyszy-szewców z terenu Starego Miasta (a była to dzielnica głównie przez nich zamieszkana) dowiedzieliśmy się, że w PWPW (Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych) jest mleko w proszku. Udaliśmy się wówczas z tow. Dzięgielewskim do płk. „Wachnowskiego” i przedstawiliśmy mu sytuację. „Wachnowski” rozkazał zaatakować PWPW; rozkaz taki wydał powodowany względami nie tyle wojskowymi, ile chęcią zdobycia mleka dla głodnych dzieci. Było to szesnastego dnia Powstania – w akcji ponieśliśmy duże straty, jednakże zakończyła się ona całkowitym sukcesem. Zdobyliśmy mleko, a jednocześnie duże ilości czekolady, która bardzo nam się przydała.

Z biegiem czasu jednym z najpoważniejszych zagadnień stawała się sprawa grzebania zmarłych i z tym również do nas się zwrócono. Zorganizowaliśmy w tym celu trzy kompanie, chociaż sytuacja była ciężka – ze zrozumiałych względów nikt nie chciał podjąć się tej pracy, a robić trzeba było. Codziennie na stanowiskach ginęli ludzie; opieka lekarska była niedostateczna; Niemcy nie szczędzili nam niczego. 11 nalotów dziennie, ciągły ostrzał z dział kolejowych, zainstalowanych w Jaktorowie, a także z dwu pociągów pancernych, kursujących wahadłowo w rejonie Dworca Gdańskiego oraz kilkanaście ataków zmasowanych rakietami, które nazywaliśmy „szafami” lub „krowami”. Największą jednak udrękę i niebezpieczeństwo stanowili snajperzy i granatniki. Między innymi od kuli snajpera zginął dowódca oddziałów OW PPS mjr Miszewski, a od granatu zostali ciężko ranni dwaj towarzysze z trzyosobowego kierownictwa Milicji PPS. Zostałem sam z członków komendy, a ilość akcji i zadań wcale nie malała. Ludzie ginęli wszędzie i trzeba było się ich ciałami zaopiekować nie tylko w zakresie wykopania grobów, ale także w prowadzeniu ewidencji zmarłych. Tu dużą pomoc okazał nam tow. Leonard Żaczkowski wraz z podległymi mu oddziałami PKB.

Godna podkreślenia była rola, jaką w tym trudnym okresie odegrały komitety blokowe. To one udzielały odpowiedniej informacji, pomagały utrzymać ludność w odpowiednim nastroju; w końcowym okresie Powstania ludność była zbyt mało aktywna i właściwie przez cały czas przebywała w piwnicach. No, ale gdzie indziej mogli przebywać, jeżeli w drugiej połowie sierpnia Starówka wyglądała mniej więcej tak, jak ją zastaliśmy po wyzwoleniu. Pragnę przypomnieć, że przeżywaliśmy regularnie co 50 minut nalot, a Niemcy, startując z lotniska radomskiego, z iście niemiecką systematycznością bombardowali dom za domem, ulicę za ulicą. Widok Rynku Starego Miasta tamtych dni może być dowodem, jak skrupulatnie Niemcy te naloty przeprowadzali. Ludność nie mogła wyjść z piwnic, tym bardziej że ulice i podwórka były pod bezustannym ostrzałem z granatników. Komitety blokowe w tym pierwszym okresie, znowu podkreślam, z naszej inicjatywy, zarządziły, ażeby ludność ta, początkowo jeszcze dość ruchliwa, budowała przejścia z piwnicy do piwnicy. Mieliśmy cały system komunikacyjny. Z Miodowej przechodziło się aż do teatru „Nowości”; jeżeli zaczynało się od placu Krasińskich, to można było dojść piwnicami do Zakroczymskiej, a nawet do kościoła na Freta. Niemal w każdym kościele na Starym Mieście był szpital. Rola komitetów blokowych była tak duża, iż potrafiły one zmobilizować i przekonać ludność o tym, że wysiłek fizyczny w postaci przebijania przejść i odgruzowywania jest konieczny dla ratowania życia ludzi. Zwykle nie pisze się w relacjach, że sieć podziemnych przejść odegrała bardzo dużą rolę w zaopatrzeniu i komunikacji, a także ewakuacji w przypadku „położenia się” całego domu.

Przypominam sobie, że na jednej z barykad obsadzonej przez nasz oddział wojskowy wybili nam załogę dosłownie „do nogi”. Ostrzał z Banku Polskiego był tak silny, że nie mogło być mowy o dostaniu się do barykady. Niemożliwością było więc posłanie następnej obsady, dzięki jednak dobrze zorganizowanej sieci piwnicznych przejść nasza ekipa znalazła się w okolicy barykady. Niemcy przypuścili szturm pewni, że już barykadę mają, lecz w ostatniej chwili z piwnic wyłonili się nasi i oczywiście barykadę obronili. Tam została ranna córka „Leonarda”.

Poważnym problemem było zaopatrzenie ludności w żywność; rozdawnictwo jej było dość skąpe, apelowaliśmy więc do tych, którzy mieli jakiekolwiek zasoby, aby dzielili się z innymi, trudno jednak było mówić o dzieleniu, gdy każdy w tych ciężkich chwilach myślał przede wszystkim o sobie. Na jednym ze wspólnych posiedzeń sztabu postanowiliśmy zasilić nasze magazyny, które mieliśmy bardzo rozrzucone. Początkowo żywność gromadziliśmy w późniejszej kwaterze w gmachu Archiwum Akt Dawnych przy placu Krasińskich, potem wykorzystywało się lokale na Miodowej i część kościołów.

Tworzyliśmy też małe magazyny dla poszczególnych ulic, z tym że zasilanie tych magazynów odbywało się poprzez akcje wojskowe w kierunku magazynu na ulicy Stawki. Co kilka dni atakowaliśmy magazyny na Stawkach, zabieraliśmy żywność i wycofywaliśmy się z tego względu, że magazynów tych, jako wysuniętej placówki, obronić nie byliśmy w stanie. Zabieraliśmy więc stamtąd, co się dało i organizowaliśmy grupy transportowe, które szły gęsiego. Zaopatrywać musieliśmy również ludność napływową. Mieliśmy do tego celu specjalne punkty. Pewnego dnia zgłosiła się dość liczna grupa około 100 Żydów z Pawiaka czy też z Gęsiówki, którą znowu skierowali do nas. Byliśmy Milicją, powinniśmy więc się nimi zaopiekować, jednak opieki tej nie byliśmy w stanie im zapewnić i dlatego po nakarmieniu odesłaliśmy ich do PKB, ponieważ komendantem PKB został – na nasz wniosek – jeden z naszych towarzyszy Leonard Żaczkowski (obecnie nieżyjący). Odegrał on ważną rolę w utrzymaniu i organizacji urządzeń sanitarnych. Działał przy pomocy sztabu wyłonionego z naszych ludzi. Grupie, która się zgłosiła, trzeba było stworzyć osobny sposób zaopatrzenia w żywność, bo trudno było ludzi rozpraszać na poszczególne domy. Zresztą po ich dożywieniu prawie wszyscy po kilku dniach brali udział w pracach, jakie zostały im zlecone.

Chciałbym podkreślić bardzo ważną, moim zdaniem, okoliczność, jeżeli chodzi o komitety blokowe. Zostały one zorganizowane na bazie regulaminu, który opracował tow. Zbrożyna. Odbywaliśmy co 2-3 dni regularne odprawy z kierownikami dzielnic. Godnym zaznaczenia jest fakt, iż komitety blokowe działały nie żywiołowo, lecz w sposób zorganizowany. Wydaliśmy telefonicznie polecenie ze Śródmieścia na Żoliborz do Teodora Zielińskiego, aby również tam zorganizowano komitety blokowe.

Teraz parę słów o postawie ludności w chwili kapitulacji. Pewnego dnia przyszedł do mnie mjr „Juliusz”, szef sztabu grupy obrony Starówki, z rozkazem płk. „Wachnowskiego”, aby natychmiast skontaktować się ze sztabem. Okazało się, że ludność zgromadzona w kościele Franciszkanów (róg Franciszkańskiej i Zakroczymskiej) wywiesiła białą chorągiew. Wywieszona flaga była niewątpliwie przez Niemców widziana. Nastąpiła akcja wojskowa w postaci zdjęcia flagi, jednak ludzie ci zaczęli się burzyć. Dlatego zwrócił się do nas płk „Wachnowski” z prośbą, abyśmy zechcieli w tej sprawie porozmawiać z ludnością, ponieważ Milicja PPS była bardzo popularna wśród ludności Starówki. Do przeprowadzenia rozmów zgłosił się ochotniczo kapitan „Pomian” (Oleś Kaczyński), dowódca kompanii użyteczności publicznej, tramwajarz. Poszedł z dwoma towarzyszami z opaskami na rękawach. Powiedział ludziom, że nikt nie ma zamiaru ich trzymać i mogą przedostawać się na własną rękę, jednak nie wolno im poprzez wywieszanie białej flagi wskazywać wrogowi punktów polskiego oporu. Wystąpienie „Pomiana” tak poskutkowało, że nie tylko nikt nie wyszedł, ale aż do ostatniej chwili obrony Starówki biała flaga więcej się już nie pokazała.

W czasie kapitulacji przebywałem w Śródmieściu i wydaje mi się, że powinienem poświęcić chwilę uwagi postawie ludności cywilnej i rannym, których musieliśmy zostawić na Starym Mieście. Lżej rannych zabraliśmy do kanałów, a tych, którzy nie mogli chodzić, zabrać niestety nie mogliśmy. Była to bardzo trudna decyzja. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wydajemy ich Niemcom. Decyzja ta wywołała mnóstwo uwag i dyskusji.

Ludność cywilna obserwowała nasze wyjście kanałami. Mówię o ostatnich oddziałach, a byłem w ostatnim, który wyszedł. Wchodziliśmy do kanału na placu Krasińskich; jeden czołg niemiecki stał na ulicy Kilińskiego, drugi na wysokości cukierni Gogolewskiego. Trzeba było widzieć twarze i postawę tych ludzi, których się zostawia świadomych, że Niemcy są tuż, tuż, że lada moment, przyjdą i nie wiadomo, co zrobią. Mimo świadomości, jaki los ich czeka, nie mieliśmy żadnych jaskrawych wypadków buntu czy jakichkolwiek demonstracji, które w tej sytuacji byłyby usprawiedliwione.

Autor książki o Starówce zarzucił mjr. „Barry”, szefowi żandarmerii komendy staromiejskiej, że strzelał do ludzi, którzy chcieli wtargnąć do kanału. To nieprawda. Byłem świadkiem tego zajścia. Major „Barry” oddał rzeczywiście kilka serii, ale w powietrze; do ludzi nie strzelał, a do kanału wszedł razem ze mną. Włazów do kanału się nie zamykało.

Kiedy przechodziliśmy pod hotelem „Bristol”, Niemcy musieli nas usłyszeć, ponieważ wrzucali do kanału granaty. Ocaleliśmy dzięki specyficznemu wejściu do dużego kanału. Jest on zbudowany w ten sposób, że wejście do właściwego kanału jest odgrodzone galeryjką, tak że granaty eksplodowały na betonie galeryjki, a nie w kanale, którym szliśmy. To nas uratowało.

W pierwszych dniach Powstania było nas w batalionie około 700 ludzi, pod koniec zostało około 500. Nie uzupełnialiśmy stanu batalionu pomimo zgłaszania się ochotników zarówno pojedynczo, jak i całych grup. Pamiętam, że tow. Krystyna Lichaczewska zwróciła się do mnie z prośbą, abym przyjął do batalionu około 50 ludzi, których ona zna i za których może ręczyć. Odmówiłem stanowczo, nie chcąc powiększać i tak dużych już trudności aprowizacyjnych. Z owych 500 osób stanu batalionu prawie połowa zrezygnowała z ewakuacji do Śródmieścia, ponieważ byli to mieszkańcy Starówki i woleli zostać ze swoimi rodzinami.

Członkowie batalionu odznaczeni zostali krzyżami bojowymi i medalami, z czego wynika, że ludność i dowództwo obrony Starówki oceniła ich działalność bardzo wysoko.

Wydawana przez nas „Warszawianka” nie miała ani jednego dnia przerwy i kolportowana była nawet w odległych zakątkach miasta, informując bieżąco o sytuacji i zachęcając do wytrwania.

Organizowanie takich akcji, jak gaszenie pożarów, budowa studzien, budowa przejść piwnicznych, grzebanie zmarłych, zaopatrywanie w żywność, a nawet budowa latryn, były w naszych rękach. To ostatnie było o tyle ważne, że ludność Starówki masowo chorowała na biegunkę.

Zorganizowanie komitetów domowych i opieka nad ludźmi zapobiegały w rezultacie wszelkim sytuacjom konfliktowym, które były nie do uniknięcia w dużych skupiskach ludzkich, zwłaszcza między ludnością miejscową a napływową.

Stanisław Sobolewski


Powyższa relacja pierwotnie ukazała się w książce „Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim”, tom I, Warszawa 1974. Następnie została wznowiona w „Socjaliści w Powstaniu Warszawskim 1944 r”, wybór tekstów Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Oficyna Graficzno-Wydawnicza Typografika, Warszawa 2004. Przedruk za tym ostatnim źródłem.

 

Stanisław Sobolewski (1906-1975) – pseudonim „Krystian”. Radny miasta Warszawy w 1938 r. i członek Warszawskiego Okręgowego Komitetu PPS. W latach okupacji hitlerowskiej zastępca komendanta głównego Milicji PPS-WRN. W Powstaniu Warszawskim był dowódcą VI baonu Milicji PPS na Starym Mieście. Odznaczony Krzyżem Walecznych. Po zakończeniu wojny dwukrotnie aresztowany przez komunistyczne służby bezpieczeństwa.

↑ Wróć na górę