Kazimierz Pietkiewicz
Maria Gertruda Paszkowska
[1929]
Życie człowieka zasłużonego w sprawach społecznych, bojownika o lepszą dolę ludzką, tym bardziej, jeśli trudy jego i ofiary zostały uwieńczone powodzeniem, przedstawia duży interes dla następnych pokoleń – jest ciekawsze niż powieść zmyślona. Wraz z tym życiem odchodzi w przeszłość i zapomnienie cała epoka historyczna, tak różna i niepodobna do nowych, wywalczonych warunków, a o której pamięć zachować należy. Bo wszak na przeszłości kształtują się nowe pokolenia, a wszystkim nam zależy na tym, by ludzi zasłużonych i użytecznych było jak najwięcej.
Nie chcemy jednak robić z Marii Paszkowskiej jakiegoś ogólnego wzoru do naśladowania. Każdy czas ma swoich ludzi. Ani idealizować, ani wyolbrzymiać postaci Paszkowskiej nie mamy również zamiaru. Niech pozostanie jaką była, ze słabościami ludzkimi, skromna i oddana ideałom, dla których żyła. Ani geniuszem, ani „nadczłowiekiem” nie była i pretensji w tym kierunku nie wykazywała, pomimo że niegdyś, w jej młodych latach, „geniusze” i ,,nadludzie” byli w wielkiej modzie.
Tym większego też znaczenia wobec szerokich mas nabierają postać i zasługi Paszkowskiej, gdyż wykazują dobitnie, że do tworzenia rzeczy wielkich niekoniecznie potrzeba jakichś nadzwyczajnych uzdolnień, niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika, że budować przepiękne gmachy przyszłości mogą ludzie o zdolnościach przeciętnych, jeżeli tylko potrafią ocenić i wyróżnić twórcze plany architektów społecznych, by w myśl ich stanąć do szeregu ramię przy ramieniu – i wytrwać. Nie jest to rzeczą łatwą ocenić twórców i zrobić wybór.
Architektami społecznymi byli w tym czasie Abramowski (II „Proletariat” i PPS), Balicki (kierunek narodowy), Róża Luksemburg (Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy), Piłsudski (kadry bojowe i Legiony)... Drogi ich szły w różnych kierunkach i wiodły do różnych wyników. Było co oceniać i z czego wybierać. A tam, jeszcze dawniej, gdy przyszła pracownica na niwie społecznej dopiero kształtowała swe poglądy, a młody ruch wyzwoleńczy stawiał pierwsze śmiałe, choć jeszcze nieudolne, kroki i ponosił klęski, kiedy idee, nawiane z Zachodu ma obszary Caratu, rozkołysały i wyzwoliły umysły, a rozbudzone myśli krzyżowały się jak miecze, gdy błąkano się, szukając dróg i szkicowano pierwsze niepewne zarysy przyszłych konstrukcji – w tym czasie jeszcze trudniej było wybierać. Maria, naówczas młode, ujmujące dziewczę, zasłuchana w poszumy idei i sprzecznych myśli, szukała we własnym sercu i sumieniu należytej ich oceny. W dziedzinie podświadomości przy pomocy służebnicy – logiki – kształtowała się jej dusza, określała się przyszła jej wartość. Dziedzina podświadomych uczuć w ich stadium początkowym nie jest zasługą osobistą człowieka, jest spuścizną po przodkach, świadectwem ich cnót czy też grzechów. Z tym się przychodzi na świat i dopiero na tym tle genetycznym rozpoczyna się tkanina oddziaływań kulturalnych; najprzód wyszywa swoje trwałe desenie kultura rodzinna w postaci najbliższego otoczenia, a dalej szeroki świat z jego prądami umysłowymi i logiką tendencji historycznych wysnuwa warstwy nowych barw i rysunków, jakie może na tym podłożu wytkać. Rola matki w kształtowaniu się duszy dziecka jest ogromnego znaczenia. Dlatego też, czcząc czyjeś zasługi, oddajmy również cześć jego matce.
Maria, córka rodzimy szlacheckiej herbu Zadora, ujrzała światło dzienne w Kowieńszczyźnie, w epoce ostatniego powstania polskiego. Jej ojciec, niegdyś właściciel ziemski, był dzierżawcą, następnie zaś rządcą majątku. Rodzice, początkowo „średniej zamożności”, później znacznie zubożeli i zmuszeni byli przenieść się dla kawałka chleba w głąb Rosji. Malutką Marylkę pozostawiono pod opieką babki w Wilnie. Ta była osobą wielce surową i religijną. Umieściła Marylkę w Instytucie dla panien pochodzenia szlacheckiego, znajdującym się pod protekcją carowej. Wymagała od wnuczki wielkiej obowiązkowości, wysyłając ją na lekcje nawet wówczas, gdy była naprawdę chora. Ze swej strony Marylka, jak sama o sobie wspominała, była dość krnąbrna i samowolna. Uczyła się dobrze, miała same dobre stopnie i Instytut ukończyła chlubnie. Mawiała o sobie, że w tym czasie była „wielką dewotką”.
Najwcześniejsze lata dzieciństwa w domu rodziców dały jej pierwsze pojęcia o dobru i złu, uwarstwione na podścielisku podświadomego świata odziedziczonych instynktów i uczuć. Wilno zasnuło to wszystko pierwszymi pojęciami społeczno-politycznymi, wytworzyło z niej „kresówkę”. Był to czas, kiedy w powietrzu drgały jeszcze echem „cichy płacz kobiecy i długie nocne rodaków rozmowy” po zamordowanych rycerzach, powieszonych bojownikach i obrońcach, kiedy kraj, zrujnowany i powalony pod buty najeźdźcy, przycichł i jakby zamarł. Jeżeli ciężko było po powstaniu w Kongresówce, tym ciężej było na kresach. Tu ruina materialna i wszelka inna była większa, pastwienie się bezwzględniejsze, a demagogia siepaczy carskich znajdowała grunt podatny nie tylko w przeciwieństwach klasowych, ale też w religijnych i narodowościowych. Łatwiej tu było rozdzielać, by panować,
Kto by nie uwzględnił walk o polskość na kresach, nigdy by nie zrozumiał ani duszy Paszkowskiej, ani tych wszystkich kresowców, którzy przodowali na różnych polach walk w Polsce. Ludzie o psychice dominująco polskiej, oporni i wytrwali, pomimo strat materialnych i pokus renegactwa, mieli tam szczególnie ostre przeżycia na tle dziejących się dokoła krzywd, tym trudniejsze do zapomnienia i głębsze, że porywy oburzenia musiały być tłumione w poczuciu zupełnej bezsilności. Wileński więc okres rozwoju Paszkowskiej ukształtował ją na zdecydowaną patriotkę polską. Ujemne oddziaływanie szkoły niwelowały wpływy środowiska, w którym żyła. Religijność jej w tym czasie miała również duże znaczenie, bo, chociaż wiara, jako światopogląd, może ulegać wielkim zmianom, ale jej treść humanitarna i poczucie obowiązku ofiary i poświęcenia pozostawiają stały ślad w umysłowości w postaci utorowanych dróg nerwowych, które już nigdy nie mogą być całkowicie przekreślone. Rodzony brat Marii, ulegając oddziaływaniom otoczenia, stał się czymś całkiem różnym od swej siostry. Oddany przez ojca do gimnazjum w głębi Rosji, gdy przeszedł na chleb własny, utraciwszy bezpośredni kontakt z rodziną, ożenił się z Rosjanką i dla kultury polskiej został na zawsze stracony.
Jeszcze w czasach wileńskich Maria spotykała socjalistów. Imponował jej bardzo Leonard Rymkiewicz, agitujący w Wilnie w swoim mundurze oficerskim. Jaki jednak wówczas był jej stosunek do socjalizmu, trudno coś pewnego o tym powiedzieć. Staje się wyraźną socjalistką dopiero w trzecim okresie swojego rozwoju – petersburskim.
Najprzód Maria, potem zaś i siostra jej, Genowefa, wstąpiły na wyższe żeńskie Kursy Bestużewskie w Petersburgu, ale wakacje spędzały w Wilnie, zachowując w ten sposób kontakt z krajem. Kursy Bestużewskie zaznaczały się radykalizmem uczących się, z których grona wyszła już niejedna działaczka społeczna. Poza tym Petersburg, stolica państwa, gromadził w swych uczelniach studentów ze wszystkich obszarów i zakątków Rosji, w młodych zaś ich umysłach odbijały się nastroje i kierunki nurtujące społeczeństwo. Potężna, zdawało się, „Narodna Wola” leżała powalona i unicestwiona. W murach Cytadeli warszawskiej dogorywał jej polski sojusznik – „Proletariat”. Był to zatem czas pozornej ciszy politycznej, maskującej proces dojrzewania nowych sił, krytyki dawnych dróg i wytykania nowych,
Młodzież polska w Petersburgu dzieliła się wówczas na dwa obozy – narodowców i socjalistów, utrzymujących ze sobą stosunki. Pierwszy z nich – z Zygmuntem Balickim i Aleksandrem Więckowskim na czele – zwano „Ujeżdżalnią”. Paszkowska bywała u przedstawicieli obu grup, nie decydując się na którykolwiek z tych kierunków. Ponadto miała wiele znajomych wśród rosyjskiej młodzieży radykalnej. Zarówno u Rosjan, jak i Polaków – socjalistów podstawy teoretyczne przedstawiały się dość mętnie i chaotycznie – częstokroć jako mieszanina poglądów marksistowskich z bakuninowskimi i ludowcowymi. Poza tym radykalizm poglądów, szczególnie u Rosjan, rozciągał się nie tylko na sprawy społeczno-polityczne, ale i na wszelkie inne, jak religijne, płciowe, towarzyskie, obyczajowe itd. Nad wszystkim stawiano znaki zapytania: „po co?”, „dlaczego?”. Nieznalezienie odpowiedzi uważano za rozstrzygnięcie negatywne. Był w tym rozpęd krytyczny, mający swe źródło w niedawnym nihilizmie, krytykującym i druzgoczącym stare zasady społeczeństwa rosyjskiego. Naturalnie, że nie wszystko rozstrzygano umiejętnie i słusznie, tym bardziej, gdy chodziło o jakieś skomplikowane zjawisko, trudne do ujęcia. W ostateczności decydował świat wrodzonych i wytworzonych uczuć, które w masie młodzieży musiały być wielce rozmaite – od wysokich plusów do niskich minusów. Biegunowym stanom psychicznym odpowiadały biegunowe różnice czynów.
Spędzając wakacje w Wilnie, Maria natrafiła na ludzi podobnie biegunowo usposobionych. Pewien młody człowiek wielce radykalnych poglądów gromadził młode dziewczęta, by je rewolucjonizować. Właściwie jednak zajmował się ich deprawacją. Jest przysłowie ludowe: „dobrego i karczma nie zepsuje, a złego i kościół nie naprawi”. Zaznacza ono rolę kierowniczą instynktów moralnych w naszych postępkach. Marii „karczma” nie zepsuła, ale doświadczenie wileńskie zaważyło na całym jej życiu. Obrzydziło ono w jej oczach wszelkich zalotników i nastroiło pesymistycznie do mężczyzn w ogóle. Miała wielce idealne pojęcie o stosunku, jaki powinien być między mężczyzną a kobietą, w życiu zaś tego nie znajdowała. Wszystko to sprawiło, że, pomimo kształtnej, ujmującej postaci i miłej twarzy, pozostała na zawsze, jak się dziś mówi „samotną”. Wszelka niewierność małżeńska i życie rozwiązłe miało w miej zawsze surowego sędziego. Zaznaczyć należy, iż były one zjawiskami rzadkimi, piętnowanymi przez ogół rewolucyjnej młodzieży bardzo surowo, bo, aby stanąć w szeregach wojowników o lepsze jutro, już to samo wymagało instynktów moralnych ponad przeciętny poziom.
Okres więc petersburski odegrał ważną rolę w rozwoju intelektualnym Marii, dał jej znajomość ludzi i ich spraw, zapoznał z typami działaczy polskich i rosyjskich, uczynił z niej socjalistkę bez platformy partyjnej (bo partie polityczne wówczas nie istniały), na zakończenie zaś udzielił jeszcze jednego doświadczenia, wielce ważnego w państwie carów, mianowicie więziennego. Policja aresztowała jakichś studentów i przy tej sposobności zahaczyła również Marię. Poważniejszych procesów politycznych w tym czasie nie było, sprawa więc skończyła się dla niej prawie półtorarocznym więzieniem śledczym w tzw. Domu predwarytielnawo zakluczenja. W następstwie wydalono ją zarówno z Kursów, jak i z Petersburga. Paszkowska więc przybywa do Warszawy, wstępuje na kursy akuszeryjne, kończy je, po czym osiada w mieście tym na stałe, utrzymując się dawaniem lekcji, szczególnie języka rosyjskiego.
W tym czasie w całej Polsce, we wszystkich trzech jej zaborach, nie było wcale partii socjalistycznych. Ostatnią próbę wskrzeszenia dawnego „Proletariatu” z jego programem i taktyką, podjętą przez grupę Ludwika Kulczyckiego, policja zlikwidowała prędko i doszczętnie. Młodzież jednak usposobiona radykalnie ciążyła ku sobie w życiu towarzyskim.
Było to w końcu dziewiątego dziesięciolecia zeszłego wieku. Rozwijała się tajna praca oświatowa. Ludwik Krzywicki wykładał nielegalnie studentom i młodzieży inteligenckiej nauki społeczne w różnych mieszkaniach prywatnych. Broszura T. T. Jeża „Rzecz o obronie czynnej i o Skarbie Narodowym” zapoczątkowała ożywienie w ruchu narodowców. Istniała, nie przejawiając się na zewnątrz, Liga Narodowa (późniejsza Narodowa Demokracja) z podkomendnym jej „Związkiem Młodzieży Polskiej”. Tygodnik „Głos”, organ narodowców, redagowany przez Mariana Bohusza (J. K. Potockiego) i J. L. Popławskiego, grupował wokoło siebie młodzież „narodową”, zwaną przez nas „głosowcami”. „Głos”, początkowo socjalistyczno-ludowy, z którym współpracowali również i marksiści, z biegiem czasu wyzbywał się powłoki socjalistycznej, ujawniając coraz bardziej treść wszechklasowo-narodową. Marksiści ogniskowali się przy „Prawdzie” A. Świętochowskiego, w której pisywali Ludwik Krzywicki i Zygmunt Pietkiewicz. Polemiki teoretyczne między tymi dwoma organami, stale zaostrzając się, zakończyły się nareszcie urazami osobistymi i niechęcią.
W ówczesnym ruchu towarzyskim i kółkowym o zabarwieniu socjalistycznym zaangażowane były w różnym stopniu kobiety: Stanisława Motzówna (późniejsza Abramowska), Jadwiga Szczawińska (późniejsza Dawidowa), Zofia Małyszczycka (późniejsza Potocka,) Jadwiga Chrzanowska (późniejsza Warszawska), Jojte (późniejsza Wasilkowska), Krysia Wolska, Czartoryska, Kreczyńska, starsze niewiasty – p. Pobojewska i Jahołkowska oraz inne. Z biegiem czasu rozeszły się one po rozmaitych drogach społecznych.
Właśnie ten dość ożywiony ruch społeczny wśród młodzieży skłonił Paszkowską do pozostania w Warszawie na stałe. Początkowo jednak nie miała powodzenia. Swoim petersburskim zwyczajem bywała w obu obozach – u narodowców i u marksistów, zarówno u Popławskich, jak i u Krzywickich (Krzywicka była jej koleżanką z Petersburga). Tego rodzaju tolerancja, naturalnie, podobać się nie mogła stronom zwaśnionym. Na dobitkę – rozeszła się pogłoska, że Maria w każdym z wrogich obozów opowiada, co się dzieje w obozie przeciwnym. Straciła przez to wiele na opinii i ufności ludzkiej.
Rzadko kiedy o ludziach i ich sprawach miewamy sądy własne, najczęściej posługujemy się cudzym zdaniem, nie mając czasu lub możności sprawdzać. W opinię złą wierzymy najłatwiej. Toteż przez długie lata nie dopuszczaliśmy Paszkowskiej do organizacji ścisłej (gdy się rozpoczęła robota partyjna) w obawie, że jest za gadatliwą. Przemożna plotka zrobiła swoje. Natomiast chętnie korzystaliśmy z usług Marii w różnych sprawach bieżących. Pełniła więc rolę tylko „pomagierki” naszej przez lat kilka aż do czasu zorganizowania się PPS.
Była w tym szczególna, sprzyjająca logika wypadków, zachowująca jej siły na przyszłość i dozwalająca jej ponadto nabrać doświadczenia w sprawach potrzeb i wymogów ruchu wyzwoleńczego. Gdyby się była wówczas bardziej zaangażowała w robocie partyjnej, uległaby zapewne losowi innych jej uczestników (aresztowanie lub emigracja), a wycofana w ten sposób z ruchu, nie spełniłaby tych ważnych i doniosłych zadań, które w przyszłości miały stać się jej udziałem.
Walka wyzwoleńcza została wznowiona i zorganizowana dopiero wraz z powrotem do kraju młodziutkiego studenta z Genewy – Edwarda Abramowskiego. Było to, zdaje się, na początku 1889 czy też w końcu poprzedzającego roku. Abramowski miał wówczas jakieś 21 czy 22 lata i nie wyglądał wcale na męża przeznaczeniowego. Parę miesięcy przed tym był w Warszawie, zabrał Adolfa Warszawskiego [Warskiego] do Genewy dla pertraktacji z emigrantami w celu pozyskania grupy marksistów warszawskich na rzecz ewentualnej partii, a gdy się to nie udało, wrócił, by bez ich pomocy wznowić jeszcze raz „Proletariat”. Przyjazd Abramowskiego stał się chwilą przełomową w ruchu wyzwoleńczym, o wielkim, w dalszych konsekwencjach wszechświatowym znaczeniu. Odtąd ruch ten nie miał już ustać ani na chwilę. Mała bryłka, tocząc się i nabierając rozpędu, rosła, potężniała, aż w końcu zamieniła się w lawinę druzgocącą i potop.
Tą bryłką była ze wszech miar oryginalna indywidualność Abramowskiego. Przyjechał, by w stare miechy nazwy partyjnej wlać nową treść, która je w końcu musiała rozsadzić. Przybył sam jeden, by wyzwać na bój śmiertelną potęgę caratu, młodymi ramionami chciał wzruszyć bryłę świata...
Ilu nas na początku było? Najwcześniej – tylko nas dwóch, potem – Marcin Kasprzak. Poznawszy go w grupie Kulczyckiego, utrzymywałem z nim stałe stosunki. Potem przybył z więzienia pińskiego Bolesław Antoni Jędrzejowski („Baj” – ten pseudonim ja mu nadałem); trafił najprzód do Bohusza, ten zaś skierował go do mnie. Później przyłączyła się Stanisława Motz. W tym komplecie (pięciorga) ogłosiliśmy się potem jako Komitet Centralny „Proletariatu”. Pomagała nam Maria Paszkowska i parę innych, sympatyzujących z nami osób, niezupełnie dobrze orientujących się w tym, czego chcemy i dokąd dążymy.
Nasze początkowe stosunki robotnicze zaczynały się i kończyły na Kasprzaku z jego znajomościami w sferach fabrycznych i rzemieślniczych, mało nam znanych. Kółko Iwanowskiego, zorganizowane przez Abramowskiego i przeze mnie, utraciliśmy, wpuściwszy doń swoich konkurentów, z którymi – sądziliśmy – że pójdziemy razem. Na robotę kółkową na razie nie mieliśmy czasu, tworząc partię i prąd polityczny. Dopiero później wyrobiliśmy sobie pracowników do prowadzenia kółek. Gdybyśmy w tym komplecie stanęli w jasnym słońcu i rzekli ludziom, by szli z nami burzyć carat i budować wolność, parsknęliby nam w twarz serdecznym śmiechem. Najsilniejsze argumenty nic by nam nie pomogły, bo ludzie na ogół nie mają sądów własnych, a za nas nie ręczył nikt i nie świadczyło nic.
Toteż i próba Abramowskiego pozyskania grupy studentów marksistów-ortodoksów miała tylko ten skutek, że związali się oni w oddzielną, konkurencyjną względem nas, partię „Związek Robotniczy”. Polityki nie uznawali wcale, chcieli tylko walki ekonomicznej. Byli czymś w rodzaju „trade unionów” angielskich, rzuconych na pastwę caratowi. Naiwnością było z naszej strony myśleć, że potrafimy przekonać argumentami grupę zgraną, wyrosłą na ideologii jednolitej, mającą swoje autorytety, ambicje i wzajemne oddziaływanie. O ileż liczniejszą była ona od naszej! Byli w niej inteligenci: Janusz Tański, Leopold Bajn, Józef Beck, Dąbrowski (lekarz), Dębiński, Wiślicki, Szapiro, Kuba Borowski, Stanisław Grabski, Adolf Warszawski i inni; z wyjątkiem ostatniego sami studenci. Mieli już swoje kółka robotnicze i wykładali tam marksizm...
Pomimo to wzięliśmy inicjatywę ruchu w swoje ręce i nie wypuściliśmy jej aż do końca, wlokąc ich za sobą tam, kędy iść nie chcieli. Byli ignorantami w polityce, z nas zaś trzech brało udział jeszcze w starym „Proletariacie”, czwarty – w ruchu politycznym Poznania i Warszawy. Nie mieli umysłów twórczych, gdyśmy posiadali takiego twórcę, jak Abramowski, tak wyjątkowego robotnika, jak Kasprzak i taką kobietę-agitatorkę, jak Stanisława Motz.
Jednym z pierwszych naszych kroków śmielszych było urządzenie drukarni, co było wyłączną zasługą Kasprzaka, który zdobył czcionki przez znajomych zecerów. Drukarenka – najpierwotniejsza, z wałkiem ręcznym. Można było na niej odbijać odezwy i pomniejsze broszurki. Drukowali Kasprzak z Bajem, najprzód w mieszkaniu pierwszego, potem drugiego, następnie u Hulanickiego. Wpływy nasze i znaczenie rosły bardzo szybko. Uzyskaliśmy wkrótce w osobach szeregu robotników (Maciejewski, Olszewski, Józef Kowalski, Grekow, Juraszewski „Iwan” i inni) kolporterów i uczniów. Sfery studenckie mało się nam poddawały, gdyż na ogół w tym czasie szły za kierunkiem „związkowców”, zdobywaliśmy więc inteligentów poza nimi, jak np. Kochański, Weinberg, Kiersz, Hulanicki. Zresztą w wyborze ludzi byliśmy bardzo ostrożni. Z tego też powodu „związkowcy” do końca swojego istnienia przeważali nad nami zarówno liczbą inteligentów, jak i zgrupowanych robotników. Masa ich jednak, gromadzona pod hasłem małej odpowiedzialności za działalność, już przez to samo niezdolna była do inicjatywy, ryzyka i czynów śmiałych. Drukarni w tym czasie nie mieli, kolportowali literaturę naszą i w ogóle holowani byli przez nas. Nie zmniejsza to ich zasługi jako współuczestników rozwoju ruchu masowego w Polsce. Zaznaczyć przy tym trzeba, że przy końcu swego istnienia taktyką swoją mało już od nas się różnili (poza hasłami politycznymi), co było wielkim zwycięstwem Abramowskiego. Powodzenie i szybki wzrost zawdzięczaliśmy jeszcze innym czynnikom – pracy poprzedników naszych i efektom pozostawionym przez nich w umysłach ludzkich. Nam się wydawało, że tworzymy wszystko na nowo po całkowitym upadku partii poprzednich. A przecież trzech z nas brało udział w starym ,,Proletariacie”, a poza tym nawet po takiej efemerydzie, jak grupa Kulczyckiego, odziedziczyliśmy też paru ludzi. Poza pozostałościami personalnymi, poprzednicy nasi pozostawili jeszcze pewną legendę o sobie, pewne za interesowanie się sprawami walki i pewne niejasne nastroje. Po nich łatwiej było już budować dalszy ciąg ich pracy. Poza tym podkreślić należy wielkie znaczenie pracy przygotowawczej Ludwika Krzywickiego, jako pisarza i nauczyciela młodzieży,
Wzmógłszy się na siłach, zdobyliśmy w szerokich warstwach robotniczych Warszawy nie tylko powagę, ale nawet posłuch. Dopięliśmy tego szeregiem przeprowadzonych, gruntownie uprzednio przemyślanych, strajków, niemal bez wyjątku wygranych, dzięki którym położenie materialne robotników biorących w nich udział znacznie się poprawiło. Powaga imienia partii wzrosła o tyle, że wystarczała nasza odezwa, by wybuchł strajk. Ten zdobyty posłuch miał następnie zdecydować o powodzeniu u nas Święta Majowego, Bez niego nie udałoby się nam nigdy dopiąć tego pod caratem. Święto majowe przeprowadził „Proletariat” sam jeden i to wbrew zdaniu innych. W roku 1890 „związkowcy” nie odważyli się nawet wzywać do świętowania. Potem było już jak z „jajkiem Kolumba”. Broszury majowe Abramowskiego nadały świętowaniu silne tło polityczne. W 1890 roku świętowała Warszawa, w 1891 Żyrardów i Warszawa, w 1892 Łódź i Warszawa, i odtąd tak już stale świętowano po kraju w coraz to nowych ośrodkach rokrocznie. Wytworzyliśmy nastroje bojowe i poddaliśmy jednocześnie odpowiednią taktykę. Zagraliśmy na duszach ludzi masowych melodię buntu, nauczyliśmy niewolnika rwać pęta...
„Proletariat” jednak, pomimo jednolitych wystąpień na zewnątrz, nie był takim w swoim wnętrzu. Jędrzejowski (lat około 23 w r. 1891), Kasprzak (lat około 35) i ludzie z grupy Kulczyckiego oraz stojący poza sferą ich wpływów, jak Kochański (lat około 30) i Perl (lat około 20) – ciążyli ku starym autorytetom i dawnej taktyce terrorystycznej. Kasprzak był urodzonym terrorystą, Baj – człowiek prostolinijny, pracowity, oddany sprawie i uparty – nie zrzekał się niczego, co raz był przyswoił i w co uwierzył. Żeśmy całą tę grupę utrzymywali przy sobie przez czas dłuższy (z górą dwa lata), zawdzięczaliśmy to talentowi i zdolnościom Abramowskiego, umiejącego podporządkować ich ciążenia zasadzie masowego ruchu, spychać je na stanowisko recesywne wobec ostatniej. Ale tak ciągle być nie mogło. Ich autorytety stale były u nich czynne i przy lada sposobności ciążenia ustępujące mogły stać się dominującymi. Rozłam nastąpił latem 1891 r. Oni z rozpędu, oderwawszy się od nas, wpadli w anarchizm. Myśmy swojej grupie nadali nazwę „Zjednoczenia Robotniczego”, wyrażając w niej ciągłą tęsknotę naszą do łączenia strumieni rewolucyjnych w jeden prąd. Jako „Zjednoczeńcy” pozostali przy nas: Jan Strożecki, Stanisław Wojciechowski, Maciej Rodziewicz z braćmi (pierwsi trzej studenci), Władysław Grabski (gimnazjalista), Tylicki i inni. Część „związkowców” wyraźnie ciążyła już ku Abramowskiemu. W charakterze oddzielnej partii przetrwaliśmy tylko jakiś rok z górą. Rolą historyczną „Zjednoczenia” było przekazanie dorobku masowego ruchu – taktycznego i programowego – wyłaniającej się zeń PPS.
W ciągu tych czterech lat (od 1889 do 1892 włącznie) wypracowane zostały wszystkie niezbędne wartości realne dla ruchu masowego, ideologiczne i taktyczne, które legły jako trwałe fundamenty walki wyzwoleńczej z caratem. I, chociaż trzeba je było ciągle udoskonalać, ale im tylko zawdzięczamy, że w dalszym ciągu zarówno mrówcza praca, jak i wybuchy energii, odwaga i ofiarność, nie szły już na marne, lecz wydawały pożądane owoce. Uwieńczeniem i syntezą dorobku tych czterech lat stał się zjazd paryski 1892 r., na którym powstała PPS wraz z jej programem niepodległościowym.
Maria Paszkowska, chociaż u steru spraw nie stała, czego jej zresztą losy nigdy nie udzieliły, przeszła przy nas dobrą szkołę i wyrobiła się przekonaniowo i taktycznie. Czynną była zawsze, pomagała, gdzie mogła. Już wówczas przechowywała na składzie „bibułę” i spełniała pewne zadania techniczne. Znając nas wszystkich, jak również „związkowców”, i czytając nasze wydawnictwa, bywała zawsze w toku spraw. Abramowskiego wielce szanowała i ceniła. Powiedziała mi kiedyś, że „z jego czoła promieniuje rozum”. Z żoną jego – Stanisławą Motz-Abramowską – łączyła ją szczera przyjaźń. „Twardy charakter” Paszkowskiej nie ujawniał się w obcowaniu towarzyskim. Była zawsze grzeczna, uczynna, ruchliwa i dość wesoła. Jej wielkie poczucie obowiązku i surowe wymaganie tegoż od innych poznałem dopiero przy łożu śmiertelnym Stanisławy. Chodziło tam najprzód o ratowanie tej ostatniej, co było sprawą beznadziejną, następnie zaś o zapobieżenie samobójstwu Abramowskiego, zdawało się, nieuniknionemu. Stanisława zmarła na gorączkę połogową w r. 1892 w połowie lutego, Abramowskiego uratowaliśmy. Maria czuwała przy niej dnie i noce w przeciągu blisko dwóch miesięcy. Sypiała jak i kiedy się dało – przeważnie w pozycji siedzącej. Tylko z rzadka wpadała na chwilkę do własnego mieszkania. W domu Abramowskich rządziła niepodzielnie, my zaś wszyscy musieliśmy jej słuchać i pomagać. Była przy tym wielce względem nas wymagająca – szczególniej w sprawach zachowania niezbędnej czystości i antyseptyki. Uczyła nas myć i wycierać naczynia szklane tak, by naprawdę były czyste, nie zaś tylko z pozoru. Natomiast w sprawie ratowania Abramowskiego była nam najzupełniej posłuszną.
Maria też była mimowolnym powodem pierwszego mojego wsypania się. Dnia 25 marca, tj. już w jaki miesiąc po śmierci Stanisławy, wypadłszy w jakiejś sprawie na ulicę, spotkałem Marię, która mi powiedziała, że przy pewnej nocnej rewizji żandarmi dopytywali się o Grabowskiego i Rodziewicza. Pobiegłem ich ostrzec – i wpadłem. W domu Abramowskiego nie wiedziano, co się ze mną stało. Gdym blisko po roku opuścił gościnne mury X Pawilonu, zastałem już inne stosunki.
Z dawnych znajomych ze wszystkich trzech partii („Proletariat”, „Zjednoczenie” i „Związek”) w Warszawie mało kto ocalał (Paszkowska, Kochański, Szedlich), niemal wszyscy albo siedzieli w „ulu”, albo wyemigrowali. Ale mas robotniczych żandarmi nie mogli zamknąć w więzieniu, i ruch żywiołowo rozwijał się dalej, nie ustając ani na chwilę. Znaleźli się nawet w tych masach ochotnicy, którzy na własną rękę próbowali wznowić organizację (np. Wieczyński – krawiec). Jednak z powodu braku doświadczenia i szerszej wiedzy oraz zgangrenowanej prowokacją atmosfery próby te nie rokowały dłuższego powodzenia. W tym czasie nadeszła wieść o zjeździe paryskim i broszura majowa Abramowskiego z hasłem niepodległości Polski. Zagranicą powstał „Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich”, do Warszawy zaś przyjechał Janek Strożecki organizować PPS w kraju.
Był to człowiek wielkiej wartości. Po przeszło dwuletniej praktyce u nas – przeważnie w charakterze agitatora i kierownika kółek robotniczych, po ukończeniu prawa i służby wojskowej wyjechał na jakiś rok zagranicę, redagował po Stanisławie Przybyszewskim i Stanisławie Grabskim (a może razem z nimi) berlińską „Gazetę Robotniczą”, wziął udział w zjeździe paryskim, teraz zaś czekał go ciężki orzech do zgryzienia w Warszawie. O ile bowiem zagranicą sprawa połączenie partii poszła (początkowo) dość gładko, w sferach jednak robotniczych w kraju istniały jeszcze dawne ciążenia i nałogi myślowe, nadto zaś przybyli z zagranicy emisariusze Róży Lusemburg dla organizowania Socjal-Demokracji Królestwa Polskiego – Marchlewski, potem Wesołowski i Ratyński, którzy znaleźli pewną liczbę zwolenników, przeważnie w dawnych stosunkach robotniczych („związkowców”). Należało więc bardzo się liczyć z pewnymi nastrojami i uprzedzeniami wśród robotników i działać z wielkim taktem i ostrożnością pod groźbą utraty swej bazy pośród nich. Tego, zdaje się, nie odczuwano zagranicą, co było powodem dość ostrych starć organizacji krajowej ze „Związkiem Zagranicznym”.
Stróżecki – wielce ambitny i może i z tego właśnie powodu łatwo ulegający wpływom otoczenia, gdy wpadł w stosunki z grupą robotniczą, mocno zabarwioną wpływami związkowo-esdeckimi, zaczął się wahać w swym stanowisku programowym między PPS a SDKP. W tej rozterce wewnętrznej raz mi się przyznał, że chce palnąć sobie w łeb. Odpowiedziałem na to żartem i drwinami – i to poskutkowało. W końcu powiedział sobie, że jest PPS-owcem i kwita! I potem już szedł stanowczo raz obraną drogą.
W poszukiwaniu ludzi przypomniał sobie Paszkowską i – po długiej z nią rozmowie – powiedział mi, że jest w niej wspaniały materiał na działaczkę i że wszystko, co o niej mówiono ujemnego, jest nieprawdą. Odtąd (mniej więcej od drugiej połowy 1893 r.) Paszkowska należała już, jako członek czynny, do PPS i pozostała na tym stanowisku przez całe życie. Stróżecki wypowiadał przede mną żal i pretensję o to, żeśmy go dawniej nie dopuszczali do kierownictwa partyjnego. Jak gdyby dla rewanżu – organizował teraz sam nową partię. Zresztą, byłem wtedy „pod dozorem policji” i nie bardzo mogłem się udzielać ludziom. Wobec zasady konspiracyjnej, że wie się tylko o tym, co jest konieczne, która zaiste uratowała partię w tych ciężkich, przeżartych prowokacją czasach, nie wiem, kto był inicjatorem drukami i organu partyjnego „Robotnika”.
CKR PPS wybrany został na konferencji w końcu 1893 roku, na której po raz pierwszy w dziejach socjalizmu polskiego mieliśmy przedstawicieli Litwy jako takich (Piłsudskiego i dwóch Tatarów – Sulkiewicza i Bielaka). Właściwie kierował wyborami Strożecki, bo on tylko znał wszystkich zebranych. Jednakże skład obranego komitetu pokazał się wprost fatalnym i skandalicznym. Oprócz Piłsudskiego i Janka nikt tam więcej nie nadawał się na tak odpowiedzialne stanowiska. Dwóch robotników – K. i B. – wybrano ze względów demagogicznych. Obaj – po aresztowaniu ich – wyszli z Cytadeli jako prowokatorzy, przy czym jeden przyznał się partii do tego, drugi zaś nie. Dwóch „narodowców” – Grabowskiego i Naake-Nakęskiego –wybrano ze względów dyplomatycznych. Wkrótce potem Grabowski zapowiedział, że obaj oni znajdują się w komitecie jedynie po to, by strzec interesów „narodowych”. Wyglądało to, jak gdyby byli oni ręką „Ligi Narodowej” w PPS. Wsypali się obaj w sprawie „Głosowców”, a przy tej sposobności aresztowano również Stróżeckiego. Nakęski, wypuszczony wkrótce za kaucją, nawet się nie zgłosił do partii, lecz umknął do Galicji. Pozostało z CKR, po aresztowaniach 1894 r., tylko dwóch ludzi: na Kongresówkę – dotychczasowy „zastępca” i dla Litwy – cekaerowiec Piłsudski. Komitet redakcyjny „Robotnika” składał się ze Stróżeckiego, „Żula” Grabowskiego, Nakęskiego i Piłsudskiego, o ile ten ostatni bywał w Warszawie w czasie posiedzeń. Stróżecki stał na straży czystości zasad socjalizmu, Grabowski – czystości zasad narodowych, Nakęski – czystości zasad stylu i pisowni, i tylko Piłsudskiemu o żadną specjalną „czystość” nie chodziło. Jako pisarz partyjny miałem z tym komitetem nie lada ambaras. Jak w jakimś parlamencie, wypadało lawirować między kierunkami oraz zagadnieniami praktycznemu. Jeszcze przed posiedzeniem trzeba było staczać z Jankiem Stróżeckim prawdziwe batalie. Przeglądał rękopisy zawczasu, w miarę ich gromadzenia się, i ciągle się spierał, niespokojny o to, czy wypowiadane myśli nie stoją w kolizji – albo ze stanowiskiem zajętym przez niego w kołach robotniczych, albo z powagami socjalizmu, lub też – czy nie wpadam w liberalizm. Ja zaś uważałem, że mogę pisać o wszystkim – zabronionym w prasie legalnej, ponadto zaś odczuwałem potrzebę pewnych koncepcji, które musiałem niekiedy po prostu przemycać. Gdy, wydrukowane, zyskiwały powodzenie, Stróżecki godził się z nimi w zupełności i twierdził, że w druku o wiele lepiej wyglądają. Po wykłóceniu się ze Stróżeckim czekała mnie nowa przeprawa na posiedzeniu komitetu. Zresztą bywało i tak, że komitet interesował się np. tylko tym, czy należy powiedzieć „chadzać” czy „chodzić”.
„Robotnik” od razu zdobył sobie wielkie uznanie, i nakład jego trzeba było ciągle powiększać. Umieszczona na Litwie drukarnia, do której nikt poza Piłsudskim drogi nie znał, odbijała nam również odezwy. Przez granicę, którą urządził genialny konspirator Sulkiewicz, szły swobodnie transporty „Przedświtu” i broszur – przeważnie nowych wydań Abramowskiego, które służyły w coraz to nowych wydaniach aż do wojny światowej, stopniowo uzupełniane nowymi dodatkami. Wszystko to zaczęło wymagać specjalnej techniki dostarczania i przechowywania, to zaś znowu – specjalnych zasad konspiracji.
Wprowadziliśmy w życie nową zasadę: pracownicy techniki powinni być całkowicie izolowani zarówno od prac, jak i pracowników innych działów robót partyjnych. Poza doświadczeniem lat dawnych stosowaliśmy pewne nowe prawidła, jak np.: nie wolno pisać listów w sprawach partyjnych (zasada Piłsudskiego); nie wolno wynosić ze składów „bibuły” i wszelkiego materiału inaczej, jak ukrytych starannie pod ubraniem (przykład mój) i inne. Postanowiliśmy przy tym (projekt mój) rozszerzyć wiedzę i doświadczenie konspiracyjne na masy robotnicze, z którymi stosunki z powodu niewyrobienia tych mas bywały zawsze niebezpieczne. Również uznaliśmy za konieczne dawać właściwe pojęcie o losach tych, którzy się zasypią i dostaną się do X Pawilonu. O cytadeli bowiem krążyły wówczas różne straszne legendy jeszcze z czasów powstania i starego ,,Proletariatu”, co odstraszało masowców od udziału w organizacji. Legendy te należało rozproszyć i przyzwyczaić ludzi myśleć o tym, że będą kiedyś siedzieli w kozie. Wydaliśmy więc „Wskazówki dla agitatorów”, przeznaczając tę broszurę jako podręcznik dla zamierzonej „szkoły agitatorów”, która nie doszła do urzeczywistnienia wskutek aresztowań. Była to nowa broń, nowa metoda oddziaływania na ludzi w celu kształcenia ich na umiejętnych bojowników.
Technika nasza, rozrastając się automatycznie wraz z odpowiednią konspiracją, w miarę wzrostu potrzeb stawała się stopniowo kręgosłupem organizacji. Ludzie jak liście z drzewa odpadali i wyrastali na nowo, ale ona trwała ciągle, jak uzdolniony do wiekowego życia pień. Była czymś nowym w tej swojej trwałości. Zjawisko trwałości zawdzięczaliśmy wyrobionym zasadom konspiracji i doborowi ludzi. Mieliśmy świetnych konspiratorów, jak Sulkiewicz, Piłsudski i Paszkowska, a każdy z nich był człowiekiem odważnym (tchórz nie może być dobrym konspiratorem), posiadał niezbędne cnoty – cierpliwość, energię, ciągle napiętą uwagę i inne, zaś w swoim zakresie pracy wyspecjalizował się na znawcę. Cnoty te urabiały się w przeciągu długich lat celowych wysiłków, doświadczenia i nieustannego ćwiczenia zmysłów. Paszkowska nie byłaby sobą, gdyby jeszcze w Petersburgu nie przeszła więzienia, a w Warszawie – czteroletniej praktyki poprzedniej z ustawiczną troską o losy towarzyszy, stale narażonych na niebezpieczeństwo. Dzięki długiemu ćwiczeniu, konspiracyjne zachowanie się przychodziło nam łatwo, niemal odruchowo, podczas gdy dla nowicjuszy stanowiło sprawę ciężką i męczącą.
Pracownicy techniki, wbrew dotychczasowym przykładom, nabrali „długowieczności”. Piłsudski aresztowany był raz tylko, tak samo Sulkiewicz, „dromaderka” Paszkowskiej, „Aniuta”, według słów własnych ,,pracowała bez urlopu trzynaście lat”, nie zasypując się ani razu. Paszkowska była aresztowana poważniej też tylko raz jeden – wypadkowo i bez złych następstw, a nawet z dobrem! (o tym będzie niżej). A przecież ludzie ci co dnia narażali się na niebezpieczeństwo lub natykali się na nie najniespodziewaniej. Ale byli tak dzielnymi pływakami i mieli tak wyrobione metody, że spośród raf i mielizn wychodzili zawsze cało.
Szczególniej stanowisko Paszkowskiej, dostarczycielki różnych środków walki sferom bliskim peryferii, a więc narażonym na łatwe wsypanie się, było wielce niebezpieczne i wymagające ciągłej troski o zabezpieczenie podwładnych jej „dromaderek” na wypadek „wsypy”. Chodziło więc – z jednej strony o wymyślenie sposobów dostarczania „bibuły” tak, aby otrzymujący nie wiedział, kto i skąd mu ją przyniósł, z drugiej zaś – o takie wyszkolenie „dromaderek”, by wykonywały polecenia ściśle i punktualnie. To ostatnie zadanie bywało dla różnych panienek bardzo trudne. Podobno lały się tam niekiedy łezki niewieście, ale serce Paszkowskiej było na to jak z kamienia. Z taką samą surowością wymagała od niech sumiennego i ścisłego wykonania poleceń, jak niegdyś od nas przy myciu szklanek. Za to – panienki później nie płakały po więzieniach...
Praca Paszkowskiej – wysoce odpowiedzialna – wymagała z jej strony dużo rozumu i samodzielności. Zadaniu temu najzupełniej sprostała. Pomagały jej wielce stosunki i znajomości, nawiązane w ciągu długoletniego nauczycielstwa w Warszawie. Swoją trudną drogę partyjną rozpoczęła przy nas jako „mąż zaufania PPS”. Była to nowość organizacyjna, przywieziona przez Stróżeckiego z Berlina. Zaiste Paszkowska zasługiwała na zaufanie i obdarzała nim wzajemnie Stróżeckiego, Piłsudskiego i Sulkiewicza, których wielce ceniła.
Po wsypaniu się pięciu członków CKR nie decydowaliśmy się kooptować nowych ludzi, zanim nie upatrzymy lub nie wyrobimy stosownych. Wkrótce, w roku 1895, zagarnęliśmy stosunki Socjal Demokracji Królestwa Polskiego w Zagłębiu po zupełnym rozbiciu tej partii przez żandarmów w r. 1894. Mimo wrogości względem nas esdeków, chętnie zasilaliśmy ich swoją literaturą broszurową. Bardzo jej byli łakomi, ale gniewali się, gdy znajdowali wewnątrz pieczęcie partyjne. Stosunki te zakończyły się wchłonięciem ich za pośrednictwem i pod wpływem na nich Stanisława Wojciechowskiego, który został w tym czasie specjalnie sprowadzony z Londynu z powodu mojego aresztowania w czerwcu 1895, by zajął opróżnione przeze mnie miejsce w partii.
Ogólny zarys dalszego rozwoju PPS. do 1905 r. zaznaczył się stałym rozrostem stosunków i organizacji w coraz to nowych punktach kraju, co wyrażało się na zewnątrz strajkami i świętowaniem pierwszego maja. W miarę wzrostu sił proste porzucenie pracy w tym dniu zastąpiono manifestacjami ulicznymi. Robocie tej w kilka lat później poczęło towarzyszyć współzawodnictwo i wzajemne zwalczanie się ze wznowioną w roku 1899 SDKP – a na ten raz i L (Litwy).
Pod względem narodowym socjalizm już od dawna przestał być czynnikiem wynaradawiającym i stał się unaradawiającym. Nawet prasa narodowo-mieszczańska spostrzegła znaczenie pod tym względem berlińskiej „Gazety Robotniczej”, oddziałującej na proletariat w Poznańskiem, na Śląsku i w koloniach polskich w Niemczech. Podobnież oddziaływała PPS na elementy robotnicze kresów i na grupy studenckie w różnych miastach rosyjskich. Nawet wśród rosyjskiej młodzieży rewolucyjnej zaczęto się uczyć języka polskiego, by poznać działalność i literaturę socjalizmu polskiego (znam przykłady z Petersburga, Charkowa i Syberii). W polskie zaś masy robotnicze i po części chłopskie ruch socjalistyczny zaniósł głęboko świadomość narodową, co ze względu na przyszłość było niezmiernie ważne. Gdy warstwy uprzywilejowane wpadły w ugodowość, klasa robotnicza wysoko dźwignęła sztandar niepodległościowy, a gdy przez stosunki robotników ze wsią i przez specjalną działalność partii poczucie narodowościowe przeniknęło i do mas chłopskich – od tej chwili można było być pewnym, że już nie „rozdziobią nas kruki, wrony”. Czynnik zadań narodowościowych ogromnie wzmógł siły socjalizmu polskiego. Uzyskaliśmy szeroką sympatię, rozgłos, zainteresowanie się socjalizmem. Przed nami biegł entuzjazm, uniesienie, zapał... Wszystko to ułatwiało niezmiernie naszą walkę. Ale nie dlatego podjęliśmy hasła niepodległości. Leżały one w realnej i potencjalnej umysłowości mas – części narodu – wypływając zarówno z przeszłości ich, jak i ze współczesności, jako nagląca potrzeba. Hasło niepodległości wyrosło z socjalizmu polskiego, gdy nadszedł czas, jako organiczna jego część składowa. Tylko pod tym hasłem socjalizm zdolny był wytworzyć trójzaborową jedność ruchu i dążeń. Bez udziału socjalizmu nie byłoby dziś państwa polskiego.
Pod względem ekonomicznym socjalizm dał klasie robotniczej zwiększenie płacy, polepszenie warunków pracy i skrócenie czasu jej trwania. Pod względem społeczno-politycznym PPS oddziałała podniecająco na wszystkie partie opozycyjne i rewolucyjne całego państwa rosyjskiego. Wszędzie zapożyczano od PPS utarte u nas drogi i środki walki. PPS nie żałowała trudu, by rozbudzić ruch wśród innych narodowości. Wydawaliśmy odezwy po niemiecku i w żargonie [jidysz], drukowaliśmy lub sprowadzaliśmy z zagranicy broszury białoruskie. Staraliśmy się przyczynić do powstania socjalistycznych organizacji łotewskiej, litewskiej, białoruskiej i ukraińskiej. Oddawaliśmy różne usługi rosyjskim grupom rewolucyjnym i dążyliśmy do wytworzenia takiej rosyjskiej partii socjalistycznej, która by, uznając nasze dążności niepodległościowe, umożliwiła sojusz z nią PPS. W stosunku do zaborów pruskiego i austriackiego Polski osiągnęliśmy ustalenie wspólnego celu – niepodległości – i wspólnego przedstawicielstwa na kongresach międzynarodowych.
Jeżeli więc rzucimy okiem wstecz i stwierdzimy, jakiej potężnej fali PPS stała się początkiem, wówczas dopiero ocenimy należycie znaczenie usiłowań i poświęceń takiej skromnej, cichej pracownicy, jak Paszkowska, która, pozostając w cieniu i ukryciu, pracą swoją dawała trwałość partii, bezpieczny jej kontakt z peryferiami i owocność usiłowań.
Maria nie była fanatyczką, odznaczała się zawsze tolerancją. Gdy spotykała „dobrego człowieka”, nie zrażała się jego poglądami i pozostawała z nim w przyjaźni. Dużo miała takich znajomych, i to jej potem dawało możność wykorzystywania ich dla celów PPS. Nawet esdeków umiała zużytkować. Tak np. posługiwała się w stosunkach ze mną Jankiem Pogorzelskim (młodziutkim zwolennikiem Róży Luksemburg, jedynym inteligentem zdobytym w Warszawie przez wysłanników Luksemburżanki, studentów szwajcarskich – Wesołowskiego i Ratyńskiego), posyłając go do mnie w sprawach partyjnych do Otwocka. On się nawet nie domyślał, że służy PPS.
Wśród takich znajomych wyróżniali się oryginalnością małżonkowie Lichtańscy, właściciele czytelni przy ul. Chmielnej nr 23 m. 2 – parterowe dwa salony, Maria u nich mieszkała, uznając lokal, do którego ciągle przychodzą ludzie, za wielce dogodny dla siebie. Lichtański – filozof z wykształcenia – skazany był za udział w powstaniu 1863 r. na wieczną katorgę i odbywał ją przykuty do taczek. Wierna mu narzeczona czekała nań dwadzieścia kilka lat. Gdy powrócił, zwolniony szeregiem manifestów carskich, pobrali się i żyli z założonej czytelni. Nie przeszły mu jednak darmo owe lata ciężkiej niedoli. Wrócił zwichnięty nieco i zdziwaczały. A przy tym... naddziobały go trochę „kruki, wrony”. Ale był to wielkiej zacności człowiek, jakich Paszkowska lubiła i szanowała.
W czytelni jego były „wyłączone wiedza względna i beletrystyka”, natomiast obfitowały „książki z dziedziny filozofii, grafiki i poezji, a także pisma periodyczne...”. Na książkach znajdowały się odciśnięte pieczęcie z godłem: „Poznaj sumienie pierwotne!”. Jego karty ogłoszeniowe odznaczały się tak zawiłym stylem i zawikłanym sensem, że trudno je było na razie zrozumieć. Przy pewnym zastanowieniu jednak odkrywało się w nich coś w rodzaju programu szczególnego typu ustroju społecznego, mającego być osiągniętym za pomocą przedsiębiorstw podobnych do owej czytelni. „Założyciele” i „Zarząd” mieli pobierać pensję, zysk zaś przeznaczony był do szkatuły publicznej. Powinno to było spowodować „równowagę obu starych rządów społecznych” (interesów przedsiębiorców i najemników?), po czym „zademonstrować wypadnie instytucje prądu nowej ery – szczytowego” (socjalizmu?). Karty były różnego formatu, koloru i treści, jak np. o poznaniu sumienia pierwotnego. Ciemny styl ratował je od konfiskat.
W stosunku do zaborców Lichtański stał się głęboko przekonanym ugodowcem i wypracowania swoje w tym duchu umieszczał w pismach ugodowych. Lichtański jednak, pragnąc pojednania z Rosją carską, chciał ją przedtem odpowiednio ucywilizować i w tym celu układał projekt konstytucji dla niej. Naturalnie, ogłaszać w pismach tego nie mógł, więc chował w biurku, opracowując w szczegółach i ulepszając.
Młodzież radykalna, chociaż drwiła z niego i żartowała, jako z dziwaka, lubiła jego czytelnię i schodziła się do niej licznie. Co do Marii, zdaje się, że zrobiła zły wybór, zamieszkując tam, wejście bowiem do jej pokoju prowadziło przez salę czytelnianą. W razie więc, gdyby ktoś śledzony do niej przyszedł, szpicel z łatwością mógł wejść za nim do czytelni i sprawdzić, co tam porabia. A bywało u Marii sporo osób, w tej liczbie i mnie się to parę razy zdarzyło.
Z tej też przyczyny, czy z jakiej innej – pewnej nocy, zdaje się 1896 r., Lichtańskiemu, jak grom z jasnego nieba, spadła na głowę lekcja polityki bieżącej. Wpadli żandarmi, przetrzęśli wszystko i zabrali ze sobą Marię i Lichtańskich wraz z projektem konstytucji. W lokalu czytelni zostawiono pułapkę na przychodzących w postaci dyżurujących tam kilku żandarmów i policji.
Teraz cofniemy się wstecz, zaczynając od słów bajki i chłopskiej: „Miał chłop sowę...”. Siedziała na sęczku w mieszkaniu Janka Stróżeckiego (u pp. Twardzickich – Niecała 12) i wyłupiastymi oczami spoglądała obojętnie na wszystko i wszystkich dokoła. Jak duch jakiś złowieszczy strzegła ona pilnie i zazdrośnie skarbów zaklętych. Wielu poszukiwaczy ich szukało, chociaż nie były ani złotem, ani brylantami. Przetrząsali mieszkanie, opukiwali i łamali ściany i podłogi, ale bez skutku. Ona ukrywała je we wnętrzu swoim i tajemnicy nie zdradzała nikomu. Były to pieczęcie, symbol władzy i wpływów, uwierzytelnienie autorytetu Partii. Dobrą miały skrytkę, jako pomysł nowy, nieznany jeszcze żandarmom. Toteż, gdy przyszli oni w r. 1894, zabrali Janka wraz z jego współlokatorami, ale sowa pozostała nadal na swoim sęku – wierna i niewzruszona. Jako autor jej i twórca, powiedziałem sowie parę słów pochwały i pozostawiłem nadal na tym samem miejscu – strzec skarbów.
Ale przyszła i na mnie kreska. Z górą w rok po Janku wsypałem się również, sowa zaś, jak żołnierz na straży, znający tylko przełożonego, który go postawił, nie chciała nikomu odkryć swej tajemnicy. O ile mnie pamięć nie myli, nie wiedział o niej nawet Piłsudski, a tym bardziej Maria. Dla partii więc kłopot był spory, trzeba było z nowym ryzykiem obstalować nowe pieczęcie, Maria zaś, na którą w miarę aresztowań spadały coraz nowe odpowiedzialne obowiązki, stała się teraz kanclerzem i powierzone sobie pieczęcie przechowywała w bezpiecznym miejscu u znajomych. W miarę potrzeby dromaderka jej – Niuta (Anna Mielnikowa) przynosiła je ukryte za gorsetem, Maria zaś przekazywała je dalej – komu należało.
Właśnie i teraz (wracamy do przerwanego wątku) Niuta miała zlecenie przynieść pieczęcie i pewne, znajdujące się u niej na przechowaniu, rękopisy. Punktualnie tedy o oznaczonej rannej godzinie zadzwoniła do czytelni. Otworzył policjant... Momentalnie zrozumiała swoje położenie. – Jak się ratować? – przemknęło przez myśl, Śmiało, z podniesioną dumnie głową weszła do sali. Tam inny policjant z żandarmem rewidowali jakiegoś studenta. Miał niezmiernie głupią minę i nadstawiał kolejno wszystkie swoje kieszenie. Inny żandarm przeglądał znajdowane przedmioty.
Losy Marii zależały teraz od taktu Niuty i jej zaradności.
– Pani do Lichtańskich czy do Paszkowskiej? – zwrócono się do niej.
– Co się tu u was dzieje? – spytała surowo. – Jestem krewną gubernatorowej (gubernator był ożeniony z Mielnikową, naturalnie żadną krewną Niuty), przyszłam do czytelni, oto moja karta wstępu. Proszę mnie natychmiast wypuścić, bo widzę, że nie mam tu dziś nic do roboty.
Wywołało to sensację. Zaczęto ją przepraszać, tłumaczyć się obowiązkiem służby... Tylko chwileczkę musi poczekać, zanim przyjdzie komisarz lub rotmistrz... Powinni zaraz być...
– Byle niedługo! – zgodziła się.
Usiadła przy stoliku i zagłębiła się w czytaniu tygodników. A w głowie kołatało nieustannie: „Co robić, co robić?”. Żandarmskie „zaraz” dłużyło się. Wpadł w pułapkę jeszcze jeden student, jakaś panienka, jakiś handlowiec... Rewidowano ich natychmiast, po czym zrewidowani siadali na krzesłach, zdumieni i zdenerwowani w oczekiwaniu decyzji wyższej władzy, Niuty – wobec jej wysokiej koligacji – rewidować bez wyraźnego rozkazu nie ośmielano się.
– Za długo czekam – zawołała nareszcie, wstając. –Poślijcie natychmiast po komisarza!
– Bardzo przepraszamy, ale nie wiemy nawet, gdzie go teraz szukać. Za chwileczkę przyjdzie na pewno! –uspakajali żandarmi.
Tymczasem wpadł jeszcze jeden młodzieniec, Niuta zaś myślała: Co też to będzie wieczorem! – bo wieczorami dopiero schodzili się zwykle czytelnicy w większej liczbie.
Wtem w przedpokoju rozległ się krzyk, tupotanie, żandarm pobiegł z pomocą, hałas potoczył się za bramę, po czym pogoń wróciła zła i skwaszona.
Co się stało? – Niuta nie wiedziała. Było zaś tak: Do Marii przyszedł „Długosz”. Wątły, typowy suchotnik, niemal bez mięśni, miał dużo energii i ruchliwości. Gdy ujrzał w drzwiach twarz policjanta, niezwłocznie palnął go pięścią w nos. Nie bardzo go tym skrzywdził, ale tryskające z oczu łzy oślepiły go na chwilę. Nie pomogła natychmiastowa pogoń. „Długosz” znikł bez śladu.
Nareszcie, po paru godzinach oczekiwania, zjawił się komisarz. Nie dając mu porozumieć się z policjantami, Niuta wpadła na niego z góry:
– Bezprawnie zatrzymano mnie tu przez dwie godziny! – wołała oburzona po rosyjsku. – Oto bilet wstępu do czytelni, oto mój adres, nazywam się Mielnikowa, informacji o mojej osobie możesz pan zaczerpnąć u jej ekscelencji gubernatorowej warszawskiej. Czy to panu wystarcza? – pytała wyniośle.
Komisarz wiedział, że gubernatorowa jest z domu Mielnikowa, po wielu przeprosinach tedy i ukłonach – kazał ją natychmiast wypuścić. O to, czy była rewidowaną, nie spytał.
Z wolna, nie śpiesząc, pełna godności i obrażonej dumy – wyszła Niuta na ulicę. Przeszła tak nawet aż za róg krzyżujących się ulic i zawołała dorożkę. I raptem... bęc, zemdlała. Zbiegli się przechodnie i poczęli ją cucić. Półświadoma tego, co się z nią dzieje, odczuła trwogę: „Znajdą, czego żandarmi nie znaleźli!” i momentalnie ocknęła się. Osłabioną wsadzili ją przygodni opiekunowie do dorożki. Jadąc, dręczyła się troszkę; „znajomych ostrzegę, ale co tam będzie wieczorem?”...
Nic się tam jednak szczególnego nie stało na skutek całkiem prostej przyczyny. Oto służąca Lichtańskich stanęła przed bramą, a znając z twarzy klientelę czytelni, ostrzegła nadchodzących o zaszłej sytuacji.
Dlaczego to uczyniła? Wszak narażała się. Mogła ostrzec szpiega. Znam takie wypadki. Była to prosta, uczciwa dziewczyna, nie dotknięta agitacją. Maria agitować służących nie mogła, nie wolno jej było tego czynić ze względu na zajmowane stanowisko. Czynnym więc tu był duch, idący od powstań przez ruch masowy, o którym przecież każdy słyszał.
Działało naśladownictwo powszechnego zwyczaju nieufności do władz rządowych i sympatii do ich ofiar i przeciwników.
Nie wiadomo, czy żandarmi potem pytali o Niutę gubernatorowej – w każdym razie jednak po owym zajściu w czytelni przez pewien czas usilnie ją śledzono.
O tych wszystkich zdarzeniach, naturalnie, siedząc w X Pawilonie nic nie wiedzieliśmy. O aresztowaniu Paszkowskiej i Lichtańskich dowiedzieliśmy się przez „Dziadziusia” (intendenta X Pawilonu, Siedielnikowa) natychmiast. Zapewniliśmy go na wszelki wypadek, że aresztowano ich przez jakąś pomyłkę. Z Marią nawiązaliśmy niezwłocznie korespondencję i posłaliśmy jej niezbędny papier i ołówek.
„Dziadziuś” opowiadał o śledztwie w sprawie Lichtańskiego. Żandarmom zdawało się, że natrafili na ośrodek jakiejś ważnej organizacji politycznej, dotąd im nieznanej. Zarzucali mu, że łącznie z niewykrytymi przez nich ludźmi zamierzał drogą przemocy zburzyć istniejący w państwie ustrój i zastąpić go przez inny, opisany w znalezionych papierach. Groziło to paroletnim siedzeniem pod śledztwem z niewiadomymi następstwami. Na próżno Lichtański zapewniał o swojej obecnej lojalności i powoływał się na artykuły w pismach ugodowych. „To dla zamydlenia oczu – odpowiadali – w tajemnicy zaś knułeś pan zupełnie co innego”. Naturalnie – wymagali przyznania się i skazania współwinnych.
Gdy nam „Dziadziuś” opowiadał komiczne epizody tych badań, śmieliśmy się do rozpuku. Postanowiliśmy jednak pomóc biedakowi i, rachując na ambicje żandarmskie, namówiliśmy Siedielnikowa, by przy sposobności powiedział prowadzącym śledztwo, że więźniowie, dowiedziawszy się przez pukanie o aresztowaniu Lichtańskiego, bardzo się z nich śmieją, bo widocznie nie znają zupełnie stosunków w Warszawie, jeśli mogli aresztować takiego dziwaka. Świadczyliśmy również w tym duchu, gdy nas wzywano i pokazywano fotografię Lichtańskiego. Na pytanie – czy go znam? – odpowiedziałem, że tylko ze słyszenia i z widzenia, bo to człowiek głośny. – Z czegóż jest głośny? – spytano. – Z tego, że jest największym dziwakiem w Warszawie, z którego się wszyscy śmieją i żartują. Odpowiedź wywołała skrzywienie twarzy, wyrażające przykre rozczarowanie. Nie wiem, czy Lichtański byłby nam wdzięczny za naszą obronę, gdyby o niej wiedział, ale to się nie stało.
Przypuszczalnie pomogliśmy mu, gdyż wkrótce go wypuszczono, zdaje się, za kaucją.
Paszkowską przetrzymano dłużej. Pokazywano jej nasze fotografie i odwrotnie. Naturalnie, ,,nie znaliśmy się” wzajemnie i żandarmom nie udało się zadzierzgnąć sprawy. Pisała nam, że „Szlikiewicz (Sztab-rotmistrz) takim wzrokiem na nią patrzy, jakim tylko jakiś Koch może spoglądać na swoje laseczniki”.
Korespondencja z nią była dla nas prawdziwą radością. Dowiadywaliśmy się od Marii o wszystkim, co nas interesowało i pochłaniało. Po krótkiej batalii ze Stróżeckim zgodziliśmy się na to, że pisać będziemy tak, by w razie wsypania się kartki nikt z niej nie mógł znaczenia jej treści zrozumieć. Wprawiliśmy się w takie pisanie znakomicie. Np. Paszkowska Gertruda była u nas „ruda”, a potem tylko „ru”. Pisząc o Piłsudskim, Maria nazwała go „Czort-wi-co”, ponieważ często słów tych używał. Domyśliliśmy się z łatwością, o kim mówiła, a z tego wyszedł skrót „czort”, potem zaś tylko „cz”. Wojciechowski miał pseudonimy „Ksiądz” i „Długi”, co się u nas skróciło w „iks”, „dł”. Sulkiewicz Aleksander – „ali”, ,,li”, a także „murza”, „mur” itd. Podobnie potrafiliśmy pisać zrozumiale tylko dla siebie o wszystkim, cokolwiek bądź nas interesowało, więc wszelka obawa, że możemy swoją korespondencją kogoś skompromitować, była wykluczona.
Przyszedł więc czas i możność powiadomienia Marii o naszej sowie. Wystarczyła wzmianka o ptaszku pozostawionym bez opieki. Domyśliła się, przypomniawszy wygląd mieszkania Janka. Potem dodałem wskazówkę, że pudełeczka zawsze otwierają się u góry. W następstwie tego nasza sowa została zabrana z mieszkania Kazimierza Stróżeckiego (brata Janka). Był to jednak koniec jej wiernej służby. Dobra skrytka jest zawsze sensacją, o której się chętnie szepcze znajomym na ucho. Z konieczności musiało się o niej dowiedzieć parę postronnych osób. W każdym razie – już na Syberii – Maria nas powiadomiła, że żandarmi przy rewizjach poczęli rozpruwać wypchane ptaki, a wobec tego sowę wypadało zniszczyć. Świadczyło to, że i w naszych stosunkach jakiś „oświetlacz” się kręcił.
Marię przetrzymano coś ze trzy miesiące (a może więcej), po czym zwolniono. Z jej odejściem rozpoczęła się nasza wielkiej wagi korespondencja z partią. Właściwie korespondencja między Jankiem i p. Twardzicką, gorliwie nim opiekującą się i mającą z nim oficjalne widzenia, istniała już znacznie wcześniej, ale nie miała takiego jak potem znaczenia. Karteczki bywały zaszywane w rąbkach dostarczanej bielizny, albo też wtykane w rurkach szklanych w gruszki kompotu. Przy widzeniu p. Twardzicka musiała dać wskazówkę, gdzie należy kartek szukać. Raz się jednak żandarm w korytarzu ową rurką udławił. Nic stąd ważnego nie wynikło, bo kartka była treści niewinnej, ale na pewien czas Janka pozbawiono wtedy otrzymywania czegokolwiek „z wolności”.
Teraz otwarła się przed nami możność szersza. Siedielnikow bowiem zgodził się na pośredniczenie w stosunkach Janka z bratem jego, Kazimierzem, a potem i z p. Twardzicką. Za nimi stała Paszkowska, jako niezbędne ogniowo, łączące z Partią. Przysyłał im naszą korespondencję zwykle przez synka swojego, uczniaka, rzadziej przynosił sam.
Co do sposobu korespondowania znowu miałem przeprawę z Jankiem. On był za zupełnym zaufaniem względem ,,Dziadziusia”, ja żądałem zachowania pewnej rezerwy. Skończyło się na tym, że, ze względu na bezpieczeństwo, zarówno Siedielnikowa, jak i p. Twardzickiej, w wypadku pochwycenia naszej korespondencji – będziemy ją zakonspirowywali w rozmaitych przedmiotach, do których załączymy kartki treści obojętnej. Wszystko to wymagało usilnej pracy. Sprzyjała temu nasza wyjątkowa cela, mająca kąty ukryte dla oka patrzącego przez „judasza” we drzwiach. Mieliśmy dozwolone materiały piśmienne i rysunkowe, a drogą tajną posiadaliśmy nawet nóż i nożyczki.
Zaczęły się dnie pracowite, wypełnione od rana do nocy. Najprzód pisało się sążniste nieraz listy, następnie rysowało się jakiś portret lub obrazek na tekturze, w końcu pozostawało ukryć w tekturze pisanie tak, by niczym nie zdradzało swojej obecności. Prace te całkowicie leżały na mnie. W tej postaci posyłaliśmy korespondencje przez ręce p. Twardzickiej lub Kazimierza Stróżeckiego – Paszkowskiej, przedstawicielce Partii. Tą drogą wysyłaliśmy dużo. Nawet całe utwory beletrystyczne, a także artykuły do pism legalnych (te ostatnie bez specjalnego zakonspirowywania). Opisaliśmy dokładnie wszystko odnoszące się do X Pawilonu, i zdjęliśmy jego plan. Najważniejsze jednak były nasze rewelacje o działalności żandarmów, o tworzeniu przez nich nowych prowokatorów, o zachowaniu się na śledztwie więźniów i inne w tym rodzaju. Staliśmy się niejako ręką i okiem Partii, czujnym i czynnym w Cytadeli. Wyrywaliśmy na pewien czas jadowity ząb żmii żandarmskiej. Nowo-upieczeni w Cytadeli prowokatorzy – ledwie opuszczali jej progi – od razu spotykali się ze zdemaskowaniem. Wśród masowców rosło przekonanie o potędze Partii, która – w wypadku aresztowania – będzie wiedziała o każdym ich zeznaniu.
Spełniałem jak gdyby dalszy ciąg prac wszczętych jeszcze na wolności, wsypałem się bowiem na skutek zmagań z działalnością Uthofa, pułk. żandarmskiego, organizującego prowokację. Teraz usiłowania nasze przyniosły znacznie większe wyniki i czuliśmy się postawionymi na niezbędnym posterunku partyjnym. Dało to nam wspaniały nastrój na wyjazd na Syberię. Czuliśmy bowiem, że pozostawiamy silną partię i drogę dla niej dla dalszych oddziaływań w Cytadeli. Drogą tą była cenna znajomość z Siedielnikowem, którą podtrzymywała Paszkowska. Wynikiem tej znajomości były następstwa wielkiej wagi.
Psychologia Siedielnikowa, o ile można ją odgadnąć, polegała na tym, że dobry ten z gruntu, prosty, impulsywny, człowiek, „szeroka natura”, który z całą swoją rodziną płakał, gdy wieszano „Proletariatczyków”, mając ciągle przed oczyma kontrast dwóch przekładów – obłudy i okrucieństwa żandarmów z jednej strony, bohaterskiego poświęcenia i zmagań dla idei z drugiej, stanął uczciwie po stronie ostatnich, uległ oddziaływaniu ich wpływów jako silniejszych. Nie bez znaczenia też była okoliczność, że miał żonę Polkę, patrzącą na więźniów innymi niż żandarmi oczami. Uległ tylko uczuciowo. Rozumowanie, oparte na interesie osobistym, kazałoby mu stanąć po stronie żandarmów. Jedyną korzyść, którą miał z usług wyświadczanych więźniom, była ta, że nie robili mu oni awantur w wypadkach pewnych braków w obiadach lub kolacjach. Lubił, gdy chwalono jego wikt i nie skarżono się. Pewne momenty rozumowania mogły jednak istnieć. Nie był ideowcem i nie kierował się etyką wyrobioną przez rewolucjonistów. Rozkazy musiał spełniać. Miał sympatię do więźniów w ogóle, do Janka zaś i Marii – szczególną sympatię. Usługi nielegalne oddawał nawet zdrajcom, pomimo naszych ostrzeżeń.
Boże Narodzenie w 1896 r. spędziliśmy w wagonie dążącym do Moskwy, do której przybyliśmy w dzień Nowego Roku. Nie przestaliśmy być na służbie PPS, na zesłaniu bowiem mieliśmy swoje szczególne, ważne zadanie do spełnienia wobec rewolucjonistów rosyjskich, w których środowisku znaleźliśmy się. Mieliśmy zanieść w ich szeregi polską myśl rewolucyjną i zaszczepić ją w ciągu długich lat oddziaływania osobistego. Oddziaływaliśmy w kierunku interesów i pragnień PPS. A w tych naszych syberyjskich zabiegach politycznych spotykamy się znowu z nieodmienną pomocą Marii. Pozostajemy z nią w ciągłym kontakcie przez długie 8 lat zesłania. Zasila ona nas ustawicznie (w posyłkach p. Twardzickiej) wszelką literaturę partyjną, „Robotnikiem”, „Przedświtem” itd. Z listów jej, pisanych stylem wyrobionym w Cytadeli, dowiadujemy się o sprawach nie poruszanych w druku, o osobach działaczy: co robi „cz”, jak się ma „li”, gdzie się obraca ,,dł”, a nawet kto z kim się ożenił. Byliśmy tak dobrze o wszystkim poinformowani, że imponowaliśmy tym Rosjanom i wywoływaliśmy ich podziw dla organizacji PPS. Dzięki Marii mogliśmy tym usilniej wpływać na swoje otoczenie. Myśl Paszkowskiej, jej oddziaływania sięgnęły poza dziesiątek tysięcy kilometrów – aż do bieguna chłodów naszej półkuli – Wierchojańska i pogranicza ziem czukockich – Kołymy.
Z tą ziemią syberyjską połączyły nas na zawsze legendy martyrologii tytanicznych walk z caratem. Wiążą pozostawione tam samotne mogiły. Na jedną z takich natknąłem się w okolicach Jakucka. Tam – w odległości 10 km od miasta, na pograniczu wzgórz ciągnących się wzdłuż doliny Leny, rozsiadła się malutka osada Bogorodcy, składająca się z 3 tylko domów. W jednym mieszkał „Proletariatczyk” Mancewicz z żoną, w drugim ,,Narodowolec” Bojczenko, w trzecim – Tatar osiedleniec Babaj. Ale tuż obok pod zielonymi modrzewiami ulokował się jeszcze jeden tego osiedla mieszkaniec – najstalszy. W miejscu, skąd widać było zarówno dzikie, lesiste wzgórza tajgi, jak i równinę doliny rzecznej z laskami, polami i łąkami – przytuliła się tam jedna z wielu rozrzuconych po obszarach Syberii mogił zesłańców samobójców, otoczona drewnianymi sztachetami. Napis po rosyjsku obwieszczał, że nazywał się on Tytus Paszkowski. Miejscowi zesłańcy wiedzieli o nim tylko tyle, że odebrał sobie życie z powodu żony. Dopiero później sprawdziłem, że był to stryj Marii. Wiecznie zmarznięta ziemia jakucka zabalsamowała go tam na długie setki lat...
W ciągu zesłania oczekiwaliśmy – przygotowani na najgorsze – przybycia do nas w odwiedziny dawnych towarzyszy – „Czorta”, „Długiego”, „Rudej” lub „Alego”. Na próżno! Już nas doszła była wieść o katastrofie łódzkiej, o aresztowaniu Piłsudskiego, już myślałem o tym, kiedy go poprowadzę na kaczki i gęsi, gdy nadeszła wiadomość o jego wykradzeniu. Był w tym naturalnie pewien „zawód”, ale przede wszystkim – ogromna duma z partii. Że tu jednak Maria była czynna, ani przypuszczaliśmy.
Lata naszego zesłania były dla Marii żniwem całego życia, okresem najowocniejszych jej prac. Trudno mi o nich mówić, ponieważ byłem wówczas tak bardzo daleki, ograniczę się zatem do paru uwag ogólnych.
Zwykle nie doceniamy znaczenia tzw. sympatyków i pomagierów partyjnych. Najczęściej bywali to ludzie, których sympatię zyskiwaliśmy nie ideologią socjalistyczną, lecz wynikami naszej pracy i walki. Spokojni na pozór obywatele, nie wzbudzający podejrzeń policji, dawali bezpieczne schronienie i ludziom i rzeczom. Przeważnie bywały to kobiety. Rola ich była tak ważną, że bez nich niepodobna sobie wyobrazić rozwoju i wzrostu ruchu i walk zakonspirowanych. Ceniliśmy ich bardzo i staraliśmy się nie kompromitować. Ludzie ci byli niejako pomocą dawaną ruchowi ze strony społeczeństwa.
Takim pomocnikiem ruchu był w pierwszej linii dom Hiszpańskich. Przewodziła w nim p. Zofia (matka). Uosabiał on odziedziczone tradycje i zasługi powstańcze, a więc poczucie polityczne polskie. Opanowany został przez „związkowców”. Esdecy również tam bywali. PPS korzystała z uczynności p. Hiszpańskiej stosunkowo mniej. Najzasłużeńszym dla PPS był dom p. Kazimiery Twardzickiej. Tam nawiązała się po raz pierwszy organizacja – w drugiej połowie 1893 r. – i odtąd dom ten był stale pomocny aż do końca życia jego pani, która zmarła w końcu wojny światowej. Opieka jej nad nami w Cytadeli i na zesłaniu kompromitowała ją nieco w oczach żandarmów, co zmuszało w stosunkach z nią do oględności. Maria bywała tam częstym gościem, załatwiając przeróżne sprawy. Z Hiszpańskimi również była znajomą i korzystała z ich usług.
O pomocnikach partii w czasach naszego zesłania mogę powiedzieć trochę z opowiadań „Niuty”.
W sprawach techniki, prowadzonej przez Marię, wielkiej zasługi były trzy „Babcie”: „Babcia Wspólna”, „Babcia Hoża” i „Babcia Wilcza”.
„Babcia Wspólna”, p. Henryka Pobojewska (zmarła w 1928 r. w wieku lat 86), sympatyczka nasza jeszcze z czasów Abramowskiego i Stanisławy Motz – odznaczała się wielką ofiarnością, „Mieszkanie jej służyło na przyjazdy, noclegi, randki i składy. Karmiła wszystkich, pomimo szczupłych środków. Nieraz potem córeczka jej, Karusia, nie miała bucików” (Niuta).
„Babcia Hoża”, p, Wanda Juszkiewiczowa (świekra [teściowa] „Pięknej Pani” [Marii Piłsudskiej, pierwszej żony J. Piłsudskiego – przyp. redakcji Lewicowo.pl]). „Mieszkanie jej służyło jako skład, a gdy bywało wolne – również na randki, noclegi i herbatki. Sama też pani bywała dromaderką” (Niuta).
„Babcia Wilcza”, p. Izabela Gizbert-Studnicka (matka Władysława i Wacława Studnickich) oddawała swoje mieszkanie również na wymienione cele. „Była kobietą piękną, dobrą, odważną”. W chwilach potrzeby służyła jako dromaderka osobiście, ale przeszkadzało jej w tym cierpienie płucne, któremu podlegała, jak również i lata.
Poza tym były składy u p. Jadwigi Suzinówny (kuzynki Marii i Gustawy Zajączkowskiej) i w innych miejscach.
„Babcie” jednak miały największe znaczenie dla dromaderek. Tam wszystko było dla nich specjalnie i na stałe przygotowane. Gdy zachodziła potrzeba, można było wyjść stamtąd w zmienionym do niepoznania ubraniu, albo też pozostać i przenocować. Składy te obsługiwały dromaderki (według Niuty) – Katarzyna Zajączkowska („Kicia”) później inż. Rogowska; Anna Mielnikowa (Niuta); Maria Chmieleńska („Klara”); Żukowska („Antonina” – później Barlicka, Markowska), Emilia De la Croix; Maria Koszutska („Wera” – obecnie Ciszewska); Wiktoria Kossobudzka („Stefania” – obecnie gen. Rożenowa); Maria Łopuska („Barbarka”); Paulina Adolphowa; „Jadwiga” (Konstancja Jaworowska); Maria Prausówna (siostra Ksawerego); Stefa i Jadzia Herynżanki; ,,Julka” (obecnie p. Czarkowska); Dobrzańska (piękna studentka szwajcarska z Kijowa); „Anna” (Poznerówna); Aniela Malinowska (inż. Budnowa); Jadwiga Lewandowska (później Michalska); „Cecylia” (prof. Gumplewiczowa); Maryla Rościszewska (później Jodkowa), „Karusia” (Pobojewska), Pękosławska i inne. Z mężczyzn dromaderowali Wacław Studnicki („Pelerynka”) i Aleksander Landy – w ogóle znacznie mniejsza liczba.
Całą tę falangą, której wszystkich członkiń i członków już dziś wymienić trudno, zorganizowała i komenderowała nią jako „Hetmanica”, „Towarzyszka Gintra”, Maria Gertruda Paszkowska. Była wśród nich więzią łączącą, impulsem czynów, świadomością celów najbliższych. Łączyła je wiara w nią, w jej autorytet przywódcy, dążącego do ukochanych przez wszystkich celów dalszych. Ani krzty interesów materialnych, które by je łączyły; ani atomów wpływów Boga Mamona, deprawującego świat... I różne „Babcie” – nie socjalistki, i panienki wszelkiego wieku i rozwoju, i sama „Hetmanica” – oddawały swoją pracę nie tylko darmo, ale z nakładem własnych środków, sił i zdrowia. Jedyną nagrodą dla nich było poczucie radosnej dumy, że są użyteczne dla ukochanej sprawy, że wybrano je spośród wielu i obdarzono zaufaniem. Poruszała nimi siła ukochania i siła nienawiści. Nawet taka malutka Karusia Pobojewska jakżeż dumną bywała, gdy już powierzano jej pewne sprawy i tajemnice!
Z natury warunków konspiracyjnych owa podorganizacja techniczna partii – charakteru wykonawczego – musiała być scentralizowaną, egocentryczną, z towarzyszką Gintrą w centrum. Panienki, rozproszone po mieście, mogły się ze sobą nawet nie znać. Ona jedna miała do nich wszystkich drogę, one zaś stawały do apelu na każde zawołanie. Nigdy nie schłodziły się na ogólne narady, by większością głosów decydować o sposobach działania. Gintra jedna, jak wódz przed bitwą, który otrzymał rozkaz atakowania, sama, w skupieniu głębokim obmyślała sposoby działania, wysyłała rekonesanse, badała teren i następnie wydawała rozkazy, które musiały być spełnione ściśle co do joty. Na jej skinienie płynęła niewidzialnymi drogami impregnowana myśl i wola Partii, uderzała w peryferie, budziła tam świadomość, podniecała uczucia, dawała impulsy, rodziła czyny... A szereg czynów, to przecież historia tworząca Świat Nowy.
Zdarza się, że działacze, oprócz zasług bojowych lub innych, mają swoje błędy pojęć i uczynków, które, idąc w przyszłość i rodząc następstwa, tworzą coraz nowe zło, opóźniają czas pojawienia się Lepszego Człowieka. Maria nie zna podobnych błędów. Jej dusza – etycznie czysta, wolna jest od nich. Nawet pewne jej słabostki niewieście mogły wzbudzać tylko szacunek. Oto jedna z nich: Prosiła mnie kiedyś, bym napisał o Stanisławie Motz-Abramowskiej dla pisma kobiecego. Rękopis leżał przeszło rok, aż go wreszcie wydrukował „Robotnik”. Przedtem jednak Maria prosiła, bym pozwolił jej pewne miejsca poprawić. Byłem ciekaw, o co jej też chodzi. I cóż się okazało? Oto, pisząc o stosunku Edwarda do Stanisławy, chciałem uwydatnić, że Edward cenił w niej przede wszystkim piękną duszę i dlatego podkreśliłem – może nie bez pewnej przesady, że Stanisława ,,nie była piękna, ale tylko przystojna, ową dość pospolitą przystojnością ludu...”. Całe to zdanie Maria mi wykreśliła, zastępując trzema słowami: „Była bardzo przystojna...”. Widocznie chciało się jej powiedzieć, że Stanisława, była piękną, bo przecież „bardzo przystojna” jest to samo. O niewiasto! – pomyślałem! – jakżeż wzruszająca jest twoja troska o dobrą sławę ukochanej towarzyszki nawet w drobnych szczegółach jej kobiecej ambicji, jej wyglądu! Chcę teraz odpłacić Marii własną jej monetą. Wyszukałem najładniejszą jej fotografię z lat młodych. Udzieliła mi jej uczennica i przyjaciółka Marii – p. Stanisławowa Wojciechowska. Wygląd Paszkowskiej może się podobać jednym mniej, innym więcej, bo to rzecz gustu. Ja jednak twierdzę stanowczo, że pełna prostoty i szlachetności postać Marii jest piękną.
Kazimierz Pietkiewicz
Powyższy tekst Kazimierza Pietkiewicza pierwotnie ukazał się w „Życie i praca Marii Paszkowskiej” – księga pamiątkowa pod redakcją Leona Wasilewskiego, Nakładem Komitetu Uczczenia Pamięci Marii Paszkowskiej, Warszawa 1929. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski. Poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.