Adam Próchnik
Fałszywa ocena
[1929]
Demokracja podobno się przeżyła. Ustrój demokratyczno-parlamentarny ma już ponoć bankrutować. Tak głoszą rozmaici obserwatorzy współczesnego życia publicznego, taką diagnozę stawiają różni „lekarze” polityczni. Widzą już oni, jak z obecnego kryzysu rodzą się nowe formy polityczne, którym przepowiadają przyszłość. Diagnoza oparta jest na analizie obecnych trudności, piętrzących się przed wszystkimi niemal narodami. Tu jest wiele partii, tam nie ma większości, gdzie indziej znów nie umie się rozwiązać najpoważniejszych zagadnień, które stawia życie. Coś się zepsuło w państwie demokratyczno-parlamentarnym.
A jednak owi złowróżbni przepowiadacze, kiwający poważnie głowami nad przyszłością demokracji, czyż nie zastanowią się nad tym, że ten przeżywający się w ich oczach ustrój demokratyczny jest jeszcze tak bardzo młody? We Francji proces planowej demokratyzacji zaczął się dopiero pół wieku temu. W Anglii całkowicie powszechne głosowanie zostało dopiero po raz pierwszy zastosowane przy ostatnich wyborach sprzed kilku miesięcy. Wiele narodów wstąpiło na drogę demokracji dopiero po wojnie światowej. Formy ustrojowe poprzedzające demokrację, trwały setki lat, nim się przeżyły, nim zostały wśród ciężkich walk i zmagań przezwyciężone. Czyżby jedna demokracja miała zginąć u wstępu swego istnienia, nim jeszcze zdołała się rozwinąć? Czyżby zrodziła się ze śmiertelną chorobą? Czyżby była w dziejach ludzkości tylko chwilowym nieporozumieniem? Czyżby nie było dane demokracji stworzyć swego gmachu doświadczeń i dać miarę swej siły? Nie! Ustroje polityczne są wytworem sił i tendencji tkwiących w społeczeństwie, są wyrazem głębokich potrzeb i interesów, są funkcją postępu i nie mogą zniknąć, nim nie spełnią swego celu, nie mogą zginąć, nim nie przeżyją swego życia. Każda forma ustrojowa jest organicznie związana z podstawami rozwoju społeczeństwa i musi mieć swoją młodość, swój wiek dojrzały i swoją starość.
Demokracja przeżywa dopiero okres swego dzieciństwa, stawia swoje pierwsze kroki. Nie ma jeszcze państw demokratycznych, są tylko państwa mniej lub więcej demokratyzujące się. Osądza się dziś rezultaty dzieła skończonego, całkowicie urzeczywistnionego, które już ostatnie swe słowo powiedziało. Nic bardziej błędnego nad to. Demokracja nie dała jeszcze swej miary. Demokracja dopiero wgryza się w życie, aby je z wolna przetworzyć i przekształcić. Są już, nie wszędzie zresztą, formy demokratyczne, nie rozwinęło się w nich jeszcze życie demokratyczne. Popełnia się wielki błąd, obciążając demokrację odpowiedzialnością za całokształt życia współczesnego.
Demokracja nie powstała w próżni, zrodziła się na fali bieżącego życia i z wolna dopiero życiem tym owłada. Demokracja nie ponosi odpowiedzialności, ona dopiero swą odpowiedzialność buduje.
Demokracja musi dopiero przede wszystkim stworzyć swego człowieka, człowieka nowego, który realizować będzie jej wskazania. Musi przebudować i przetworzyć świat we wszystkich jego przejawach. Rzucać dziś pełnię odpowiedzialności na demokrację, to tak jakby się winiło rzeźbiarza, który dzieło swe wykuwa z kamienia, za twardość i niekształtność tego materiału.
Niewątpliwie ustrój demokratyczno-parlamentarny ma swoje niedomagania. Diagnoza jednak owych „lekarzy” politycznych jest fałszywa. Niedomagania te nie mają nic wspólnego z bankructwem. Wprost przeciwnie. Są to nieuniknione choroby dziecięce demokracji. Z chorób tych wyjdzie organizm jej wzmocniony do walki o nowe życie.
Źródła najpoważniejszej z tych chorób „znachorzy” nie dostrzegają. Wynika ona z nieubłaganej sprzeczności, jaka powstać musi między równością polityczną, którą się tu i ówdzie wprowadza, a nierównością społeczną, którą się wszędzie pielęgnuje. Demokracja polityczna musi chorzeć w zetknięciu z krzywdą społeczną. Jasne jest dla każdego, że nie zniesienie demokracji politycznej, ale zniesienie krzywdy społecznej, jest jedynym skutecznym lekarstwem w tej chorobie.
Tymczasem jednak na tym tle ludzkość przeżywa zaostrzony kryzys walk społecznych. Tu leży przyczyna trudności w rozwiązywaniu zagadnień współczesnego życia, tu tkwi głębszy powód trudności przy osiąganiu kompromisu, czego zewnętrznym wyrazem bywa brak większości parlamentarnej lub rozbicie parlamentu na liczne partie. Niewątpliwie demokracja, jako rzeczywisty obraz społeczeństwa, obnaża te rany. Każdy inny ustrój, dyktatura czy półdyktatura, rany te zakrywa. Ale ich nie leczy. Przeciwnie, zaognia je, sprowadza możliwie najostrzejszy przebieg choroby. Aby leczyć, trzeba właśnie rany obnażyć. Tu leży wyższość demokracji.
Piewcy bankructwa i przeżycia się ustroju demokratyczno-parlamentarnego mają jeszcze widoki powodzenia tam, gdzie podnoszą niedomagania tego ustroju, którym nikt nie przeczy. Gorzej jednak, gdy próbują twierdzić, że w miejsce tego rzekomo bankrutującego ustroju powstaje coś nowego. Przyjrzyjmy się zarysom tych nowych tworów. Włochy, Hiszpania, Jugosławia, projekt konstytucji B.B. [sanacyjny Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem]! Nie ma większego kłamstwa nad to, że jest tam coś nowego. Poza mniej lub więcej oryginalnymi formami, treść jest tam przeraźliwie stara. Rządy kliki, skrępowanie społeczeństwa, kajdany myśli i ciała, to wszystko już było i zostało pokonane. Gasnące światy! Tam, gdzie się ma do wyboru między wolnością a niewolą, trudno wymyślić coś trzeciego. Kto chce roztrzaskać wolność, ten musi tworzyć niewolę. Ludzkość ma tylko dwie drogi do wyboru: tyranię jednostki, kliki lub klasy, albo demokrację.
Adam Próchnik
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w PPS-owskim dzienniku „Robotnik” nr 289/1929, 12 października 1929 roku. Od tamtej pory prawdopodobnie nie był wznawiany. Na potrzeby Lewicowo.pl przygotował Przemysław Kmieciak.