Ksawery Pruszyński
Dwaj ludzie
[1943]
Było to prawdopodobnie w pierwszej dekadzie września 1941, w Moskwie, dobrze po południu. Zajęcia nasze w ambasadzie przeciągały się wtedy dosyć późno, stołówka dopiero zaczynała funkcjonować, dość, że z Władysławem Broniewskim (jeśli się nie mylę), znaleźliśmy się w restauracji Metropolu, prawie po wyjściu wszystkich normalnych gości. W jednym tylko końcu sali, nader głośno, rozprawiali Polacy; pamiętam, był między nimi książę Eustachy Sapieha, wypuszczony z Łubianki przed paroma dniami, prof. Leon Kozłowski, który potem z Buzułuku wydostał się do Berlina, bodaj Michał Tyszkiewicz (mąż Ordonki), świeżo przybyły z dalekiej północy. Przyszli tak samo późno, jak my, i tak samo zabrali się do jakiegoś kapuśniaku czy solanki.
Myśmy zaledwie rozpoczęli obiad, kiedy na salę weszło dwóch innych ludzi. Najwidoczniej nie byli Rosjanami; nie wyglądali także na cudzoziemców. Byli, na pierwszy rzut oka, owym odrębnym (a rzadkim) rodzajem człowieka w Rosji, który dopiero wyszedł z więzienia.
Broniewski wpatrzył się w nich i poznał. Oni go też poznali. (Wtedy nieraz ludzie, znający się niegdyś doskonale, potrzebowali wiele wysiłku, aby poznać się.) Po chwili podeszli wszyscy do naszego stolika. Dowiedziałem się ich nazwisk:
– Henryk Ehrlich,
– Wiktor Alter.
Wiedziałem już, że obaj przywódcy Bundu zostali dziś właśnie wypuszczeni, byli u nas, widzieli się z ambasadorem, sam nie widziałem ich jeszcze. Przyznam się nawet, że nie byłem tak bardzo ciekawy ich widzenia. Z wielu żydowskich partii politycznych jakie znałem, Bund był mi na pewno najmniej znany.
Nie wydawał mi się zbyt interesujący. Konserwatyzm chasydzki był zawsze nader egzotyczny, syjonizm ze swymi palestyńskimi tęsknotami miał coś romantycznie nierealnego, rewizjonizm ze swymi koszulami (nie pamiętam już, jakiej barwy koszule nosili ci faszyści żydowscy?) – był w tym narodzie niespodzianką. Bund robił z daleka wrażenie jednej z sekt wyznania marksowskiego, pokłóconej z komunizmem sowieckim, a nie zespolonej w jedno z PPS-em polskim. Pojęcie Bundu nie kojarzyło się ani z tradycyjną bożnicą, ani z palestyńskim kibucem. Widziało się tylko ową nędzną miazgę ludzką z Gęsiej, Franciszkańskiej, Żelaznej Bramy, owych szewczyków i krawczyków nędzniejszych od najnędzniejszego proletariatu fabrycznego, mrowie zalegające w świąteczne popołudnia brudne rynki Sieradza, Końskich, Garwolina, Mławy czy Zawichostu, z biednego Dzięcioła czy nędznego Wołkowyska, Mostów, Lidy, Kostopola. To był Bund.
Typ człowieka wychodzącego z więzienia w tym kraju był mi już także dobrze znany z tylu twarzy, jakie widziało się od tych kilku dni. Ludzie tacy byli albo dziwnie podnieceni, rozgorączkowani, niespokojni, albo też przeciwnie, osowiali, trzymający się kątów, nie patrzący w oczy. Więzienie wymaglowało ich w bardzo rozliczny sposób: ale zawsze wydatnie. Przypomniałem sobie, że Broniewski siedział jakiś czas w jednej celi na Łubiance z Alterem i Ehrlichem i że opowiadał o nich coś takiego, czego sobie nie mogłem w danej chwili przypomnieć. Ale choć nie mogłem, widok tych dwojga mówił teraz za siebie. Oni byli inni.
Inność nie polegała na tym, że byli jeszcze cichsi czy jeszcze bardziej podnieceni. Polegała na tym, że nie byli tymi dwoma latami wytrąceni ze swej równowagi. Prawda, nie znałem ich przedtem, tak, że to wrażenie mogło być mylne. Niewątpliwie musieli się postarzeć, a także podupaść na zdrowiu. Ale ich strona psychiczna pozostała tym wszystkim niedotknięta zupełnie, tak, jakby między nią, a ich ciałami, nie istniał żaden związek. Nieomal mogłem myśleć, że nie byli w więzieniu w ogóle. Tylko ubrania – nowe zupełnie i nader liczne – wskazywały, że odziano ich właśnie dzisiaj i po kąpieli, i obfitym śniadaniu, wypuszczono z murów Łubianki.
Przyzwyczaiłem się już dawniej do tego, że przywódcy lewicowi mają w sobie znacznie więcej z inteligenta czy intelektualisty, niż przeciętni prawicowi przywódcy, ale znowu wodzowie owego Bundu, tych szewczyków z Franciszkańskiej, chałupników z Bałut, związkowców z Muranowa, nie wyglądali wcale na to, czym, w moim prostackim pojęciu, powinni byli być. W ich słowach i ruchach była jakaś powściągliwość jaką w zeszłym stuleciu łączono z „dobrym urodzeniem”, a którą niejeden z nas na emigracji nauczył się łączyć z obyczajem angielskim. Ich pewność siebie była jakaś spokojna, daleka od agresywności. Ich rozmowa nie zmieniała się w perorowanie. Ich słuchanie nie parowało obojętnością. Było czujne, uważne i życzliwe. Robili wrażenie ludzi, którzy są poza i ponad sobą samymi, i którzy z jakiejś dalszej nieco perspektywy oceniają i siebie, i wszystko. Być może, że i wtedy w więzieniu, i w czasie tygodni spędzonych w celu śmierci, tak samo patrzyli na to wszystko, jakby to był los nie ich własny, a cudzy, i jakby to, co z nimi się dzieje, nie było wcale najważniejsze.
Obaj zresztą byli do siebie niepodobni.
Wiktor Alter był człowiekiem o żywym, ruchliwym temperamencie. Raczej człowiek walki, niż refleksji, dyskusji, niż rozważania, ruchu, niż medytacji. Nawet pamięć nie uległa nadwątleniu w więzieniu – a jakże to często miało miejsce w tylu innych, niestety, wypadkach – pamiętał artykuły, książki, stanowiska zajmowane w takich czy innych sprawach przez tych czy innych, przed wojną. Animozje się u tych ludzi nie wykruszyły, jak u wielu; pamiętam, że gdy podszedł do nich Leon Kozłowski (jak wiadomo jeden z twórców – choć nie jedyny – Berezy) przywitali się z nim bez nadmiernej efuzji. Tyle, aby nie robić ostentacji. Wiktor Alter już przy zupie polemizował, dowodził, argumentował. Tego człowieka – zdawałoby się – nie tyle cieszyła własna wolność, nie tyle wybuch wojny niemiecko-sowieckiej, ile inna okoliczność; oto on i Bund przewidzieli trafnie bieg wypadków. To, co oni zapowiadali, to, co oni sobie wyliczyli, stało się. Alter miał wykształcenie inżyniera chemii; w więzieniu napisał pracę z tej dziedziny. Jego radość obecna miała coś z zadowolenia wynalazcy, któremu eksperyment się powiedzie, którego obliczenia okażą się trafne. Brał to za dowód, że i w innych przewidywaniach nie mylił się. Wszystko to razem napawało go jeszcze i pewnym poczuciem wyższości w stosunku do tych, co Hitlerowi zawierzyli. Beck był w tej skali rozumowania mniej naiwnym, niż Stalin.
Ehrlich był zupełnie innym.
Wszystko, com powiedział o powściągliwości i umiarze, sprowadzało się najbardziej do niego. Można by prawie sądzić, że jego obecność studzi nawet i trzyma na wodzy Altera. Był starszy, dużo starszy – przynajmniej tak się wydawał – od swego towarzysza. Był spokojniejszy. Był bardziej zamyślony. Był także bardziej smutny. Jeśli z Alterem miało się wrażenie, że wczoraj jeszcze w więzieniu i dwa tygodnie temu w celi śmierci był tak samo wrzący i przebojowy, to u Ehrlicha odnosiło się przekonanie, że amnestia i wolność nie pocieszyły go ani trochę. U niego także to wszystko, co dotyczyło tylko jego, działo się obok. Przechodziło mimo. To nie było najważniejsze. Ważnymi były inne sprawy. Ich wolność, jak i ich więzienie, była tylko owych spraw ułamkiem.
Ludzie wychodzący na wolność są zrazu oślepieni słońcem. Wydaje im się, że świat, z którego byli wyłączeni, musiał stać się naraz jakimś lepszym, wspanialszym i przejasnym, zamieszkałym przez aniołów i kierowanym przez mędrców. Przebudzenie bywa tym boleśniejsze. Choroba ta jest tak zrozumiała, tak naturalna, jak naturalnym jest w pewnych warunkach tyfus, a w innych cynga. Dostaje się ją po pewnym czasie w sposób matematycznie niezawodny. Ci dwaj ludzie byli zapewne jedynymi, jakich spotkałem, którzy nie przeszli jej wcale. Jak wiadomo (a raczej jak nie wiadomo), byli właśnie tymi, co najdłużej przebywali w sowieckim więzieniu; dostali się do niego jeszcze we wrześniu 1939, bodaj w dzień wkroczenia wojsk sowieckich do Kowla. Niemniej wyszli na świat bez mgły złudzeń w oczach. Pytali teraz o wszystko tak samo ciekawie, jak wszyscy inni. Alter, zdawałoby się, sprawdzał sobie w mózgu to, co się stało, z tym, co spodziewał się, że nastąpi. Czasem to, co nastąpiło, nie odpowiadało temu, co on sobie wyobrażał w czterech ścianach celi; wówczas, zdawałoby się, sprawdzał w swym mózgu matematyka, w którym miejscu swych rozważań popełnił błąd? Aby uniknąć na przyszłość. Ehrlich, nachylony, słuchał z takim wyrazem twarzy jakby zgadzał się, że jest właśnie tak jak jest, że trudno by oczekiwać, aby było lepiej, że jeszcze właściwie mogłoby być gorzej. Czy ci ludzie siedząc w pełnym odosobnieniu byli naprawdę oddzieleni od życia? Nie. Jeden w swoim spekulatywnym mózgu, przypominającym mózg talmudysty, scholastyka, wielkiego matematyka, logika, marksisty, przewidział konsekwencje rzeczy, które jeszcze dostrzegł, lub które go choćby w zdeformowanej formie poprzez mur doszły. Drugi je odczuł. Dla pierwszego było niespodzianek mało. Parę nowych sytuacji, odmiennych może personalnie, nigdy istotnie. Dla drugiego – Ehrlicha – nie było wcale niespodzianek. Fala wydarzeń światowych opływała może nowe brzegi, niosła na swym nurcie inne liście, gałęzie urwane powodzią czy zręby podmytych domostw; ale woda w tym nurcie była taka sama jak przedtem, taka jak przed dziesięcioleciami, taka jak zawsze. I może ta niezmienność spraw w najbardziej zmąconym nurcie, świadomość takiej niezmienności sprawiała, że wyraz twarzy Ehrlicha był pełen spokojnego pesymizmu.
Rozmawiałem później z pewnym księdzem katolickim, o naprawdę wysokiej moralności i prawdziwym, coraz rzadszym u nas, intelekcie. Spędził z tymi dwoma pewien okres w jednej celi. Był to wycinek czasu bardzo bolesny. Francja padła, oczekiwano upadku Anglii, państwa bałtyckie zagarnął ZSSR. Wspominał te czasy spędzone z dwoma żydowskimi socjalistami.
– Trzymali się nadzwyczajnie. Zupełnie niezwykle. Jest to dla mnie całkowicie niezrozumiałe jak mogli tak trzymać się ludzie pozbawieni tego moralnego podtrzymania, jakie daje religia.
Dużo, dużo później, w Kujbyszewie, byliśmy razem w teatrze z Józefem Czapskim. Olbrzym, który wzrostem przewyższałby Podbipiętę, swą candeur d’esprit [prostodusznością] przypominał świętego Franciszka, a manierami pozostał arystokratą wieku oświecenia, dowodził, że w teatrach sowieckich daje sobie nieumówione rendez-vous wszystko, co pozostało w tym kraju starego kulturalnie. Istotnie, widownia w czasie przerwy nie przypominała normalnego sowieckiego tłumu.
– Patrz, patrz, na przykład, ale za chwilę, aby nie zauważył, mówił Czapski, ten pan u wejścia, po lewej stronie... To przecież jest ktoś z dawnych czasów...
Po chwili, tak aby nie być zauważonym, obejrzałem się. Tym kimś, w którym oko malarza i człowieka z society wykryło zgodnie człowieka „z dawnych czasów”, był właśnie przewodniczący rady naczelnej Bundu. Stał w progu sali, trochę nieporęcznie, potrącany przez tych, co wchodzili i wychodzili, zamyślony, obcy temu wszystkiemu, daleki myślą i wzrokiem. Był zawsze w owym ubraniu z Uniwermagu czy Sowtorgu, z lichego materiału, nieporęcznie skrojonego, ale noszonego z jakąś spokojną i cichą dystynkcją. Takie twarze i tacy ludzie wyzierają czasem ze starych zbiorowych fotografii dziewiętnastego wieku, przedstawiających jakiś zjazd zurychski socjaldemokratów, jakiś komitet wykonawczy SDKPiL, jakiś kongres brukselski, londyński czy genewski. Tak mógł wyglądać [Francisco] Ferrer, ów teoretyk anarchizmu z Barcelony, rozstrzelany z wyroku wojskowego trybunału. Tak mogli wyglądać socjaliści polscy z czasów „związku zagranicznego” lub późniejsi dziedzice tradycji Stanisława Worcella.
Jakeśmy się mogli dowiedzieć, nie wszystkie przesłuchiwania śledcze w więzieniach sowieckich miały charakter ściśle i wyłącznie śledczy. Wiele z nich przypominało średniowieczne dysputy religijne; badający był nie tylko inkwizytorem politycznym; był jeszcze i polemistą ideologicznym. Prawnicy wiedzą, że proces współczesny polega na doprowadzeniu do tego, aby wina została udowodniona; winowajca nie musi przyznać się do niej. Do skazania przyznanie nie jest konieczne. W procesach inkwizycyjnych średniowiecza było to, jak wiadomo, niezbędne. Stąd wyszło i zastosowanie tortur jako „ostatecznego środka” dla wymuszenia przyznania. – Otóż proces sowiecki ma na celu tak samo „przekonanie” sądzonego, a przynajmniej pobicie go w dyskusji. „Sledowatiel” jest wyszkolony dyskusyjnie. W wielu bardzo wypadkach dyskusja z nim była trudna nie tylko dlatego, że był on panem życia i śmierci. Z wielu takich relacji, jeszcze świeżych, jeszcze nie uszminkowanych na własną korzyść opowiadającego, wiedziałem już o tym. Otóż dyskusje z Ehrlichem i Alterem były dla sowieckich „sledowatielej” tym samym, co dla mizernego szachisty z Małkini gra z [Aleksandrem] Aliechinem. To inkwizytor był wpędzany w sytuacje bez wyjścia, w której musiał zakonkludować albo absurd, albo omylność Stalina.
Więziennictwo sowieckie jeszcze pod innym względem przypominało więziennictwo epok religijnych i walk wyznaniowych. Oto niewątpliwie najgorsze miejsce mieli w nim odstępcy od Marksa. Inkwizycja hiszpańska była, jak wiadomo, znacznie łagodniejsza, gdy chodziło o pogańskich Azteków, arabskich muzułmanów czy schizmatyckich Słowian. Największą złość wywierała na protestantach, którzy „odeszli od Rzymu”, a jeszcze większą na tych, co uczynili to niedawno lub skrycie, jak marani i moryskowie hiszpańscy. Polacy, którzy wyobrażali sobie, że najgorszy los czeka w więzieniu sowieckim księcia, właściciela ziemskiego, księdza, dygnitarza Ozonu czy bankiera, dziwili się, że do pierwszych aresztowanych i najtrudniej wypuszczanych należeli, prócz konspiratorów, właśnie ludzie lewicy. Los odszczepieńców był najgorszy. Los bundowców należał właśnie do nich. Alter i Ehrlich byli w Moskwie znani dziesięciokroć lepiej, niż wszyscy Radziwiłłowie, Sławkowie, Dmowscy. W pewien sposób można było powiedzieć, że tamci byli dla nich nieszkodliwi, a w pewien sposób nawet i użyteczni. Bolszewik, chcąc mówić, że Polska jest krajem feudalnym, mówił tylko: Radziwiłł; gdy chciał powiedzieć, że Polska jest rządzona poprzez wojskowe spiski, mówił: Sławek; gdy chciał uplastycznić jej nacjonalizm i drobnomieszczaństwo, powiadał: Dmowski. Nie było najmniejszej nadziei, aby przyjaciele polityczni księcia Radziwiłła stali się komunistami, jeszcze mniej, aby to zrobili polityczni oficerowie, którymi posługiwał się śp. pułkownik Sławek, a młodzież akademicka, sklepikarz ze Środy czy restaurator z Gniezna także nie przeszliby z parafii pana Romana pod znak sierpa i młota. Ale na tłumy proletariatu żydowskiego w Polsce i świecie Moskwa patrzyła jako na swoją własność, swój zaciąg, zastępy, skąd powinna corocznie wybierać sobie rekruta. Odciąganie tego rekruta było zbrodnią. A właśnie tego żydowskiego rekruta odciągał Bund, odciągali Alter i Ehrlich. Jeśli kiedy robociarz żydowski nie był komunistą, to dlatego, że mu Alter i Ehrlich umieli wytłumaczyć, że zorza jaka świta na Wschodzie, nie jest zorzą prawdziwego socjalizmu, że ludzie, co przyszli po Leninie, podadzą rękę faszyzmowi. Cóż dziwnego, że z sowieckiego punktu widzenia Alter i Ehrlich należeli do najszkodliwszych ludzi w Polsce, a może nie tylko w Polsce? Nawet gdyby w swych pismach, czytanych jak Biblia przez masy żydowskiego proletariatu, nie napisali nazajutrz po pakcie Ribbentrop-Mołotow, a w przededniu 1 września, wspaniałego aktu oskarżenia, zaczętego okrzykiem: Verrat!? [Zdrada]
Ostrzał obu wypuszczonych rozpoczął się też niebawem. Zrazu, co prawda, niezupełnie z sowieckiej strony. Do ambasady przychodzili życzliwi, uczynni i gorliwi ludzie. Zrazu były to takie sobie ot, niechcący rzucane, podmowy:
– Czy to dobrze jest, że ten Alter i Ehrlich tak gadają z Anglikami i Amerykanami? Właśnie widziano ich wczoraj z korespondentem X... Czy to prawda, że byli u dyplomaty Z...?
Nie wiem, co inni odpowiadali na to, albowiem pytania takie były podsuwane dziwnie systematycznie. My, Polacy, na ogół nie jesteśmy tak bardzo systematyczni. Ale wielu pewno odpowiadało tak:
– Nie wiem, czy to jest dobrze, czy nie dobrze. Nie mamy na to możności, ale przede wszystkim prawa, do określania, kto z naszych obywateli może, a kto nie może, i z kim, gadać. Nie jesteśmy państwem totalnym. Czy byli u posła Z...? Nie wiemy. Powinniśmy wiedzieć? Dlaczego? Czy jesteśmy państwem policyjnym?
Czasem pojawiał się wtedy uśmiech politowania. Czasem i takie słowo:
– NKWD na waszym miejscu by wiedziało...
– Ale my nie jesteśmy NKWD...
Uśmiech błąkał się dalej:
– Niech pan tak się nie wzdraga na NKWD... NKWD to bardzo mądra, w swoim rodzaju instytucja. Tylko użyta do właściwych celów...
Słowa milkły, niedopowiadane, ale myśli jakie wyrzuciły te słowa na wierzch, nurtowały dalej. A ja przypominałem sobie słowa, które razem formułowali kiedyś Broniewski i Alter:
– Ludzie, co wyszli z Rosji, nie będą już nigdy entuzjastami kołchozów, wielbicielami piatiletek, propagatorami Magnitogorska. Ale jak będzie z NKWD – to jeszcze nie wiadomo. System gospodarczy sowiecki nie wzbudzi w nich podziwu; ale czy pewnych rzeczy z systemu państwowego sowieckiego, z władzy, nie zechcą niestety przenieść, to inna zupełnie rzecz...
Tymczasem istotnie Alter i Ehrlich rozmawiali z wieloma cudzoziemcami. Podobnie zresztą jak wielu Polaków, tak samo wypuszczonych z łagrów. Cudzoziemcy szukali dróg do nich i znajdowali je sami. Czemu się dziwić? Cudzoziemiec w Rosji widzi bardzo mało. Po raz pierwszy mieli wyroki śmierci. Ekipa wypuszczonych była liczna i barwna. Byli wspaniale wyglądający generałowie, jak Anders, snujący szeroko swe przypuszczenia i widoki wojenne, byli ludzie tak towarzysko brillant, jak ks. Eustachy Sapieha, politycy, pisarze, jezuici. Jakże wstrząsające wrażenie wywierał swoją moralną postawą Eugeniusz Lubomirski! Ale Alter i Ehrlich byli tymi, którzy w tym całym gronie stali najwyżej intelektualnie, i pochodząc z ghetta, byli zapewne najmniej prowincjonalni. Byli naprawdę europejscy. Mówili zapewne nieco gorzej po angielsku czy francusku. Ale ich angielszczyzna była przez swą treść dwudziesto-, a nie osiemnastowieczna. Dla Quentina Reynoldsa, dla Philippa Jordana, dla tylu najświetniejszych publicystów, przysłanych tu przez największe koncerny i najpoważniejsze pisma, byli oni zarazem i najmniej egzotyczni, i najbardziej przekonywujący.
Ostrzał gorliwców szedł niestrudzenie:
– Co oni mogą mówić tym Anglikom o Lwowie i Wilnie?
– Prawdopodobnie to, co mówili w Polsce...
– Ładne rzeczy! Przecież Bund to była prawie bolszewicka partia...
– I pewno dlatego jej przywódcy zaraz poszli do więzienia...
– Już MY wiemy lepiej...
Jest to, jak wiadomo, ostatni argument, na jaki zdobywa się u nas zawsze Zła Wola, a czego jak czego, to tej nam nie zbywa. Kiedy po paru tygodniach pojechałem do naszych obozów wojskowych, okazało się, że to, co w kołach wokół ambasady krążyło jedynie w podrzucanych podszeptach, tam nadawane było przez megafon. Co prawda nie w namiotach Tockoje czy Tatiszczewa, ale w pięknym kolumnowym gmachu w Buzułuku i w sali kasyna stanowiło przedmiot wielu rozmów.
Pewien bardzo wybitny człowiek powiedział mi wręcz:
– Pan rozumie, my oczywiście bardzo lubimy profesora Kota, zwłaszcza ja, bo inni już mniej, ale są rzeczy zupełnie niemożliwe. Ten wpływ, jaki mają na niego ci dwaj ludzie, Alter i Ehrlich. To jest żydostwo międzynarodowe, to są nie wiedzieć jakie wpływy, to są ludzie, którzy nie mogą należeć do otoczenia ambasadora Rzplitej...
– Ależ nie należą...
– O, panie, przecież JA wiem...
– A gdyby należeli, to co?
– Jak to co?
– Ambasador, próbuję tłumaczyć, jest przedstawicielem państwa, które ma nie tylko obywateli narodowości polskiej: mamy także, zwłaszcza wśród ludności kresowej, i inne narodowości...
– Szkoda, że pan nie widział, jak się te „inne narodowości” zachowywały po 17 września...
– Nie, nie widziałem. Ale nasze stanowisko jest tylko takie, że jeśli nawet zachowały się nielojalnie, to były to wykroczenia części ludności, bynajmniej nie całości. Przywódcy najsilniejszego i najbardziej lewicowego ruchu mniejszości żydowskiej dowiedli swym zachowaniem, że są lojalnymi Polakami... Tośmy powinni podkreślać.
Jednocześnie, z innej już strony, rozpoczynał się ostrzał, tym razem jednak już nie niezrozumienia. Szybko bardzo do Kujbyszewa docierały wiadomości o nieporozumieniach antysemickich w wojsku polskim. Echa wydarzeń wrześniowych, złe wspomnienia z łagrów, musiały niejedno zadrażnić. Chodziło jednak o to, aby te zadrażnienia hamować, a nie podsycać, powściągać, a nie pozostawiać. Echa tego, w sposób wyolbrzymiony, dochodziły dziwnie sprawnie do uszu przedstawicieli Zachodu w Kujbyszewie, placówek obcych, prasy... Polacy wypuszczeni z łagrów, tak podziwiani, gdy wprost z więzienia szli po broń, by bić się u boku tych, co ich więzili, teraz, przedstawiani jako niepoprawni antysemici, tracili na sympatiach. A dla nas było właśnie wtedy tak ważne, aby Polacy posiadali w Rosji sympatie Zachodu!
Alter i Ehrlich wiedzieli o tym wszystkim i cierpieli nad tym. Byli zdania, że nasze czynniki nie robią wszystkiego, co trzeba, a także i można, aby to powściągnąć. Ale swym autorytetem, nabytym już wobec szczupłej grupy cudzoziemców w smutnym mieście nad Wołgą, czynili co mogli, aby te sprawy przedstawić we właściwym świetle i, co nie mniej ważne, we właściwych rozmiarach. Nie wątpili także, że w tym wszystkim jest czyjaś obca ręka. Że ręce tej jest niewygodne owo tłumne garnięcie się mniejszości narodowej do polskiej armii. Przecież powiadano, że dwa lata temu, jesienią 1939, właśnie te mniejszości nie chciały więcej Polski? A teraz, na oczach obcych, tłumy Żydów czy Ukraińców garnęły się właśnie do armii polskiej, nie do żadnej innej. A mogły... Czy nie był to najlepszy plebiscyt?
– Pan chyba rozumie, mówił Alter, że jeśli przedstawicielowi opinii zagranicznej mówi książę Sapieha, że chce, aby Wilno należało do Polski, to to jeszcze nie wywołuje w nim zbyt wielkiego wrażenia. Książę Sapieha jest polskim magnatem, ma gdzieś pod Wilnem lasy i ziemie, książę Sapieha jest książę Sapieha. Ale ja nie mam pod Wilnem lasów i ziem, nie jestem księciem, nie jestem nawet Polakiem. Jestem Żydem i jestem socjalistą. Podobno nawet dosyć lewym socjalistą. Jeśli ja, przywódca żydowskiego proletariatu, opowiadam się za Polską, to ma to inny wydźwięk, niż wypowiedź najzacniejszego pana Głowackiego z majątku Pliszki pod Smorgoniami czy pana Oszmiańskiego, prokuratora z Wilna. Bo przecież nikomu nie wytłumaczycie, że te ziemie są etnograficznie polskie lub że Żydzi czy Ukraińcy nie mają w ich sprawach nic do gadania.
Ja to może i rozumiałem, ale zdaje się, że nie wszyscy to rozumieli. Niejedne starania łagodzące Altera i Ehrlicha nie zostały wykorzystane. Oni jednak działali dalej i dalej zacierali te nieżyczliwe wrażenia, jakie w dziwnie systematyczny sposób dochodziły do opinii cudzoziemskiej. Działali coraz bardziej stanowczo. Jednocześnie ich kontakty z Zachodem zacieśniały się. Mieli zostać korespondentami wielkiego lewicowego żydowskiego pisma w Ameryce.
Być może, że to właśnie, co sprawiało, że każdy cudzoziemiec, jaki ich napotkał, był pod wrażeniem umysłowości tych ludzi, było w innych środowiskach – nie tylko sowieckim – ich nieszczęściem. Byli to naprawdę ludzie dziewiętnastego wieku. Byli to socjaldemokraci czasów Kautsky’ego, Jauresa, Liebknechta, Vanderwelda, wzbogaceni może doświadczeniami naszej czasu, ale okrzepli jeszcze w tamtym okresie. Ich socjalizm był liberalny, a nie totalny, ich rewolucja wywodziła się z barykady, a nie z GPU. Ich pojęcia, mowa, argumenty, ideały, sympatie i antypatie były tymi, które tkwią jeszcze silnie w klimacie moralnym Zachodu, choć w krajach środkowej i wschodniej Europy raczej przeminęły z wiatrem.
Ci, dla których byli najniewygodniejsi, postanowili działać pierwsi. Pewnej nocy, z sali restauracyjnej kujbyszewskiego hotelu został wywołań ponoć „do telefonu” – „was żdut” – Alter. Wrócił po chwili, jakby podniecony czy raczej ożywiony Wyobrażam go sobie w tej wiecznej gotowości do dyskusji czy refutacji. Powiedział do towarzysza:
– Henryku – jesteśmy proszeni.
I wyszli w ciemną, grudniową rosyjską noc. Nie mieli z niej wyjrzeć już nigdy.
Ksawery Pruszyński
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Nowa Polska", nr 4, kwiecień 1943, Londyn. Następnie zamieszczono go w Ksawery Pruszyński „Powrót do Soplicowa – Publicystyka tom 2 (1940-1948)”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990.