Ludwik Krzywicki
Drogi oświaty
[1913]
Złote sny drugiej połowy wieku dziewiętnastego!
Człowiek dawnej daty spoglądał na ziemię jako na padół cierpień i płaczu. Bo przecież powiedziano do mężczyzny: przeklęta będzie ziemia dla ciebie, w pracy z niej pożywać będziesz po wszystkie dni żywota swego, a ona ciernie i oset rodzić będzie tobie. I przeklęto niewiastę: w boleści rodzić będziesz dzieci, a wola twa poddana będzie mężowi twemu. Człowiek pracował w pocie czoła i pożywał ziela polnego, a kiedy troski trapiły go, a kiedy klęski wszelakie i krzywdy go dotykały, chylił pokornie kark swój pod to jarzmo i jedynie czerpał otuchę, wpatrując się w fatamorganę zaziemską, która go godziła z dolegliwościami i cierpieniami. Błogosławieni cisi i pokornego serca, albowiem oni posiądą królestwo niebieskie! Marzył więc o szczęściu dalekim, niedoczesnym, w którym znajdzie wynagrodzenie sowite za bóle wszystkie ziemskie...
Wiek dziewiętnasty uwydatnił całą potęgę myśli ludzkiej i ręki ludzkiej. Człowiek pojął, że nad ojcami jego ciężył istotnie grzech straszny, pierworodny – ciemnoty, grzech, z którego poczęło się przekleństwo, iż w pocie oblicza swego będzie pożywał chleba, ziemia zaś będzie padołem nędzy i krzywdy wszelakiej. Epoka nowoczesna robiła go panem przyrody. Poczynają się sny złote: o wysokim a powszechnym poziomie oświaty, o dobrobycie powszechnym, o tym, że człowiek dla człowieka będzie nie wilkiem, jeno bratem!
Z wolna zarysowuje się nowa deklaracja praw człowieka. Człowieka wieku dwudziestego! Nie ze słowa się zrodziła ani z marzeń, jeno z rozwoju potęg wytwórczych, z tchnienia życia codziennego, z tej olbrzymiej pracy demokratyzacji, która ogarnia każdą dziedzinę stosunków. A na tej tablicy obok prawa do dostatku i odpoczynku widnieją nowe jeszcze prawa: prawo do wiedzy, do mózgu własnego.
I
O prawie do wiedzy milczały wieki ubiegłe. Wiedza naówczas była przywilejem warstw nielicznych: magowie Chaldei i kapłani Egiptu ukrywali przed „pospólstwem” skwapliwie wszelkie światło, by nie rozkrzewiło się i nie podważyło ich rządów. I nawet w wieku dziewiętnastym mężowie stanu nie sprzeniewierzają się tej zasadzie: Gentsch na żądanie Roberta Owena podniesienia poziomu oświaty odpowie na kongresie wiedeńskim z otwartością cyniczną, iż rządy bynajmniej nie pragną tego.Ale tchnienie życia codziennego jest możniejsze niż zamierzenia ludzkie.
Powstały tłumnie uczelnie, do których żaden Gentsch nie zdoła zamknąć dostępu, a które nie licząc się z żadnymi względami, krzewią gorliwie nowe pojmowanie przyrody i niecą w jaźni rzesz ludzkich żądzę nauki i jej umiłowanie. Szkoły i szkółki są w obliczu tych uczelni podrzędnymi posterunkami szerzenia nowych a właściwszych pojęć o przyrodzie. A namnożyło się ich bez liku: umieściły się w gmachu każdej fabryki, usadowiły w każdym pociągu kolejowym, wzrastają w obfitość i moc z każdym udoskonaleniem techniki, z każdym jej nowym zastosowaniem. Wszędzie i zawsze kładą, że tak rzekniemy, łopatą do głowy inną filozofię przyrody.
Oto włościanin w ustroniu odludnym, żyjący według wzorów dziadów dalekich i okiem przesądnym spoglądający na przyrodę. Wierzy, że piorun pochodzi z rąk nadprzyrodzonych, i dlatego obawia się nawet gasić pożar, który powstał z tej przyczyny, ażeby nie popełnić czynu świętokradzkiego. W swej naiwności mniema także, iż mór jest karą za grzechy, której niepodobna inaczej odwrócić, tylko przez skruchę, pokutę i modły.
Ale zetknięcie z większym miastem rozprasza te poglądy naiwne.
Włościanin, przybywszy do takiego miasta, dostrzega sterczące nad dachami „żerdzie” (piorunochrony). Gdy zaciekawiony pyta się, do czego służą, dostaje odpowiedź, że są to przyrządy „do łapania piorunów”. A do tego wyjaśnienia przyjaciel jego, który już dłużej przebywa w mieście, dorzuci może dalsze wyjaśnienia; może mu powie, że piorun jest taką samą „elektryką” jak ta, co porusza tramwaje, oświetla ulice miasta, działa w drucie telegraficznym i telefonicznym. Wieśniak może ujrzy wieczorem iskrę dobywającą się z drutu tramwajowego i otrzyma wytłumaczenie, że jest to piorun drobnych rozmiarów. A więc człowiek zdołał wytworzyć sztuczny piorun i zaprzągł go do usług swoich!
Ten sam włościanin spostrzega w mieście rynsztoki wysypane jakimś proszkiem białym i, rozpytując się, dowiaduje, że to się robi przeciw cholerze. Spostrzeże może rozklejone na rogach ulic wielkie szmaty papieru i z nich się dowie, jak należy się zachowywać, ażeby ustrzec się epidemii. A więc człowiek odważył się rzucić wyzwanie powietrzu złemu!
Życie miejskie na każdym kroku podsuwa takie wzory: włościanin za kilka groszy zobaczy kości ręki swojej w przyrządzie Roentgena, na przedstawieniu kinematograficznym pozna rzeczy, które mu przez głowę nie przechodziły, usłyszy, że ktoś na maszynie ma latać w powietrzu. Najlichsze pisemko brukowe karmi go nowinami o nowych wynalazkach, i nawet gdy czytać nie umie, wiadomość dociera do niego w rozmowie z innymi. Z wolna, ale nieustannie przesądom jego życie kłam zadaje: jak kropla wody wyżłabia opokę najtwardszą, tak otoczenie nowoczesne podważa dawne widnokręgi. Przesądy będą się jeszcze długo trzymały, ale coraz mniej liczne, w głębi zaś będzie kiełkowało poczucie niejasne, że dzięki wiedzy człowiek narzuca wolę swoją siłom przyrody i że nauka to wielka mistrzyni życia, w końcu że przyrodą rządzą prawa jakieś, a ich poznanie jest dla człowieka pierwszorzędnej wagi rzeczą. Powstają w umysłach tłumu zarodki prostaczej wprawdzie filozofii, ale filozofii, która go zbliża do naukowego pojmowania przyrody.
A nade wszystko tłumy dochodzą do wiadomości, iż dokoła nich istnieje jakaś nowa potęga: nauka. Każda zaś potęga nieci względem siebie poważanie. Prostak zaczyna więc poważać naukę, co więcej, pragnie do niej dotrzeć. Pojmuje bezwiednie, niemal żywiołowo, że potęga jest wiedzą, wiedza zaś potęgą.
Oto wielkie źródło, z którego tryska tak przemożna obecnie żądza wiedzy. Poczęła się ona nie z nawoływań marzycieli, nie z wysubtelnienia ducha, jeno w tych uczelniach, których przytoczyliśmy jeden i drugi przykład, a które będą w liczbie wzrastały i muszą wzrastać, bo są koniecznym wytworem industrializmu. Jak lawina stacza się z gór samorzutnie, tak industrializm mnoży przybytki nowej filozofii, przed oczy w każdej potrzebie codziennej stawia potęgę wiedzy i nieci w jaźni ludzkiej głód umysłowy i żądzę nauki.
Industrializm działa w tym samym kierunku jeszcze na innej drodze.
Istniały i dawniej posterunki odpowiedzialne, a najmniejsza nieuwaga lub chwilowa opieszałość sprowadzały za sobą skutki nieraz opłakane. Na takim posterunku stały czaty w potrzebie wojennej, takimi były obowiązki lekarza. Ale w życiu potocznym, przy spełnianiu roboty pospolitej, było ich bardzo niewiele. Woźnica, popędzający konia, musiał być uważnym, trzeźwym, wymagania dalej nad to nie sięgały, a nawet gdy podchmielił sobie, to i wtedy konie umiały dowieźć gospodarza do domu.
Wielki przemysł przekształcił do niepoznania te proste stosunki dawnych czasów.
Maszynista, który prowadzi pociąg, nie może pozwolić sobie na opieszałość najmniejszą, gdyż od jego krwi zimnej i przytomności umysłu zależy życie setek pasażerów. A nadto musi coś wiedzieć o właściwościach machiny parowej, którą mu powierzono do dozorowania.
I ci, którzy pracują w przedsiębiorstwie tramwajów elektrycznych, muszą coś umieć. Przecież powierzono im siłę, która może sprawić wielkie klęski z chwilą, gdy wymknie się człowiekowi z ręki. Jeśli drut się oberwie, każdy, kto zostanie nim dotknięty, padnie martwy na ziemię. Stanowisko osób pracujących na tym polu jest znowu bardzo odpowiedzialne, lekkomyślność z ich strony może pociągnąć za sobą śmierć innych.
Górnik, który pracuje w kopalni węgla, robotnik przy machinie stojący, posługacz w przedsiębiorstwie sprzedaży nafty – każdy z nich nieuwagą swoją może wywołać wielkie nieszczęście. Industrializm zaś mnoży wciąż liczbę takich posterunków. A zawsze i wszędzie zarówno pracodawca-robotnik, jak i praconajemca-przedsiębiorca rozumieją dobrze, że do należytego wywiązania się z obowiązków potrzebna jest chociaż elementarna znajomość sił, w obliczu których człowiek pracuje. Nie względami humanitarnymi, jeno najpospolitszymi utylitarnymi należy przede wszystkim tłumaczyć gorliwość przedsiębiorców o zakładanie niższych szkół technicznych, które by wypuszczały w świat dostatecznie liczny zastęp oficjalistów niższego rzędu, obeznanych z właściwościami technicznymi odpowiedniej gałęzi przemysłu. W końcu działa i ten czynnik, że, już niezależnie od odpowiedzialności, pożyteczną jest pomiędzy pracownikami znajomość jakaś przedmiotu; tego wymaga złożoność przyrządów i machin, procederów i metod. Przedsiębiorca amerykański, który nade wszystko tym się odznacza, iż dobrze umie liczyć, popiera gorliwie rozwój wszelkich urządzeń kształcących, bo świadom jest, iż wyrobią mu pomocników i pracowników, przy których pomocy zdoła rozszerzyć rynek dla zbytu towarów swoich.
Bynajmniej nie chodziło nam o drobiazgową ocenę wszystkich działających sprężyn. Raczej poprzestaliśmy na impresjonistycznym ujęciu paru czynników, których wpływ uwydatnia się zwłaszcza z wielką mocą. Bądź co bądź zarówno żądza wiedzy, jako też poczucie jej potrzeby rodzą się z tchnienia życia codziennego. I w tym tkwi moc ich wielka i doniosłość dziejowa. Wyższy poziom wykształcenia nie tylko opromienia dni żywota, otwierając przed człowiekiem nowe źródła przyjemności, ale także ułatwia mu otrzymanie miejsca, pobieranie lepszego zarobku. I nie dziw, że tłumy, wyrastając w takiej atmosferze społecznej, zaczynają żądać nauki i w liczbie punktów deklaracji praw człowieka wieku XX umieszczają także prawo do wiedzy. Ta deklaracja poczęła się z wzrastającej demokratyzacji społeczeństwa nowoczesnego – demokratyzacji, która również moc swoją czerpie z rozwoju wzorów i stosunków życia codziennego.
Cokolwiek bądź dumne hasło: prawo do wiedzy, znalazło się w liczbie postulatów zasadniczych epoki naszej i będzie przywodziło dalszemu rozwojowi dziejowemu, póki nie otrzyma zadośćuczynienia zupełnego.
II
Trzeba było jeszcze innej rzeczy: ocknięcia się wiary w zdolności swoje, poczucia prawa do własnego mózgu.My jeszcze trwamy w mniemaniu błędnym, że tylko osoba, która strawiła lata całe w szkołach i rozporządza rozmaitego rodzaju dyplomami, może z korzyścią pracować na polu umysłowym. Zapominamy o tym, że przyroda nie liczy się z takimi względami. Jak wiatr ów, który roznosi po szerokim świecie nasiona i zarówno rzuca je na glebę urodzajną, jak i jałową, tak samo ona rozmieszcza uzdolnienia pomiędzy ludźmi, nie pytając się o majątek ani stanowisko. Potrzebną jest jedynie wiara w zdolności własne, ażeby drogą samouctwa lub jakąkolwiek inną zdolności wyższej miary zdołały się wydobyć. Nie tylko potrzebną, ale nieodzowną.
Można by wskazać całe mnóstwo samouków, którzy jedynie podżegani wielką ambicją oraz pełni ufności w siebie zajęli miejsce poczesne wśród mężów nauki lub wynalazców.
Wystarczy wymienić inżyniera Stephensona, astronoma LaSalle’a, fizyka Faradaya, którzy bez szkół i dyplomów umieli zdobyć naukę, co więcej, przyłożyć w sposób bardzo wydajny rękę swoją do powiększenia dorobku umysłowego i technicznego ludzkości.
Wprawdzie ktoś rzec może, że jak jaskółka jedna nie zwiastuje wiosny, tak samo nazwiska Faradayów i Stephensonów niewiele dowodzą jeszcze.
Zarzut byłby słuszny, gdyby chodziło tylko o osoby pojedyncze. Ale istnieje kraj cały, w którym nie potrzebujemy odwoływać się do nazwisk pojedynczych, takich jak nazwisko Edisona, co z ulicznika rozprzedającego gazety własną pracą wybił się na stanowisko jednego z wynalazców najwybitniejszych, ale gdzie oglądamy całe rzesze ogarnięte taką wiarą w zdolności swoje.
Są to Stany Zjednoczone.
Przyglądając się życiu tamtejszemu, odnosimy wrażenie, iż odżyło tam hasło z okresu kampanii napoleońskiej, kiedy powiadano, że kiepski to żołnierz, który nie nosi w tornistrze swoim buławy marszałkowskiej. Różnica polega na tym, że pospolite ruszenie amerykańskie idzie na zdobycie przybytków nauki i posterunków wynalazku.
W całej pełni zrozumiałem tę prawdę, gdy w r. 1893 wypadło mi zwiedzać na wystawie chicagowskiej Halę Rolnictwa, nad którą widniał napis: epoka żelazna w rolnictwie.
Zamiast naszych sierpów, kos, grabi, cepów znalazłem sprzęty-maszyny, niekiedy kształtów tak odmiennych, że nie od razu mogłem się był domyśleć użytku. Zaciekawiony tym dorobkiem lat dwudziestu zaledwie, a więc okresu 1860-1880, usiłowałem dowiedzieć się o nazwiskach wynalazców. Wymieniono mi jedno, drugie, w tej liczbie jakiegoś kowala wioskowego. Okazało się jednak, iż ten postęp techniczny był dziełem rzeszy bezimiennej, która i dzisiaj jeszcze ciągnie tę pracę doskonalenia sprzętów rolniczych. Fabrykant sprzedając żniwiarkę-wiązałkę, młockarnię lub sprzęt jakiś inny, dołącza opis drobiazgowy każdej części, niemal zęba każdego. Już ta drobiazgowość katalogu świadczy, że farmer, a więc włościanin, nim kupi machinę, umie rozpatrzeć w niej każdy drobiazg i ocenić jego doniosłość. W potrzebie wprowadza sam zmianę potrzebną, a poznawszy jej wyższość, nie omieszkuje zawiadomić o tym przedsiębiorcę i wyzyskać spostrzeżenia swego i dokonanych ulepszeń. W ten sposób gromady całe przykładają się do dorobku technicznego i przyczyniły się do stworzenia owej epoki żelaznej w rolnictwie.
I to samo powtórzyło się w gospodarstwie domowym.
Kuchnia, ta jedna z dziedzin najbardziej rutynowych pracy ludzkiej, uległa po tamtej stronie Atlantyku przeinaczeniu zupełnemu. Zarówno budowa pieca, jak każdy sprzęt przybrały kształty nowe, pojawiła się moc wielka zgoła nowych narzędzi. I znowu cały ten dorobek jest w znacznej mierze bezimienny, tj. jest dziełem rzesz całych, a zwłaszcza kobiet.
W obu przypadkach odwołano się do gromad – do ich inicjatywy, umiejętności spostrzegawczej, wynalazczości. Zamiast wynalazków imiennych, zaopatrzonych w dyplomy i doktoraty, wzięło rzecz w ręce swoje pospolite ruszenie.
Ale bodaj ciekawszymi są jeszcze objawy takiego pospolitego ruszenia w zakresie pracy umysłowej.
Dla przykładu zatrzymamy się nad związkiem imienia Agassiza (Agassiz Association, popierającym samouctwo w zakresie przyrodoznawstwa).
Stowarzyszenie to obejmuje obecnie przeszło dziesięć tysięcy członków w wieku od lat 4 aż do 81, rozproszonych w postaci kółek (4 do 120 członków) w 1200 miejscowościach Stanów Zjednoczonych, Kanady, Anglii, Japonii, Chile. Kółka składają się z osób najrozmaitszych: są to już połączenia dzieciaków ze szkół początkowych aż do słuchaczy wszechnic, tej samej lub obu płci; to grona ludzi dojrzałych najrozmaitszego kalibru; lub drobne organizacje domowe, złożone z dziadów i wnuków, niekiedy aż do dzieciaka czteroletniego. Zarząd główny, który umiejętnie krząta się około szerzenia wśród rzesz umiłowania wiedzy przyrodniczej, zwłaszcza za pomocą nauczycieli, stara się wyzyskać tak częsty u działaczy pociąg do zbierania okazów, a jednocześnie dba o to, ażeby gromadzenie nie przeszło w manię pospolitą, jeno przyczyniało się do kształcenia filozoficzno-przyrodniczego. Zasadą organizacji całej jest hasło, że badać przyrodę potrzeba drogą zetknięcia się bezpośredniego, przez obserwację, książka zaś co najwyżej powinna dostarczyć wyjaśnień i rozproszyć wątpliwości. Przez żywą przyrodę do książek o niej! Każde kółko jest najzupełniej samodzielne, jedynie wysyła sprawozdanie roczne z swej działalności oraz opłatę niewielką na rzecz czasopisma związkowego, w zamian za to otrzymuje poradę i wskazówki. Malec przebywający w jakimś zaścianku ustronnym w każdej chwili może się zwrócić z zapytaniem lub z okazem do zarządu. A jaki istnieje stosunek serdeczny, a przede wszystkim jak poważa się każdego berbecia nawet, o tym świadczą korespondencje i sprawozdania drukowane w organie związkowym. „Mam lat dziewięć, a siostra moja pięć – czytamy w jednym z komunikatów takich. Badaliśmy jedno stworzonko żyjące na geranii. Prześliczny to owad: ciało zielone, nóżki w liczbie sześciu są jak kryształ, wąsy dłuższe od tułowia, niekiedy w tył zarzucone, tułów ma przy końcu dwa rożki, oczy czerwonawo-brunatne” (sekretarka kółka poświadcza wiarogodność listu). „Jesteśmy uczennicami w kolegium [college’u]. Od lat czterech nauczyciel bierze nas do lasu i budzi tam umiłowanie przyrody. Doszłyśmy do zbioru okazów i postanowiłyśmy założyć kółko przyrodnicze. Obecnie jest nas 26. Zdołałyśmy kupić dobry mikroskop, kilka książek i rycin. Posiadamy książkę, do której sekretarka wpisuje miewane odczyty”. Kółko w New Brunsohn, bardzo liczne, bo mające przeszło 200 członków, urządziło się na wzór „Asocjacji amerykańskiej dla postępu wiedzy”: istnieją tam wydziały mikroskopii, fotografii, astronomii, geologii, meteorologii, botaniki, zoologii, filozofii przyrodniczej... A z innego miejsca nauczyciel szkółki początkowej donosi: „Jest nas 33, a żywimy nadzieję, że będzie więcej. Chłopcy w liczbie 20 zebrali 500 okazów, dziewczęta namiętnie jęły się gromadzenia korzonków, liści i nasion. Całą okolicę poruszył zapał dziatwy”.
I znowu odwołano się do pospolitego ruszenia, i to przeważnie do dzieci, na które przypada trzy czwarte wszystkich członków. Nie pogardzono nawet członkiem czteroletnim ani jego sprawozdaniem!
W takiej atmosferze społecznej, jaka jest właściwa Stanom Zjednoczonym, ludzie wierzą w zdolności swoje, mają poczucie prawa do mózgu własnego. Usposobienie to jest wielkim rysem dodatnim cywilizacji zamorskiej. Dojrzało w splocie wielu warunków sprzyjających, które jednak wszystkie dadzą się sprowadzić do rozległej swobody obywatelskiej i poważania wszelkiej pobudki. Nawet nasz wieśniak, korny, potulny i lękliwy, po paru latach pobytu w republice zamorskiej pozbywa się tych wad, bo ze stanowiska przyszłości narodowej te właściwości charakteru są niezaprzeczenie objawami natury ujemnej. Wprawdzie wyzwolenie spod lękliwości i karności ujawnia się najpierw w przywdzianiu ubioru dżentelmeńskiego, ale za tym czynem posuwa się praca i w zakresie śmiałości umysłowej.
I cywilizacja europejska z wolna, ale statecznie, zmierza w takim kierunku. Zaznaczyliśmy, że żyjemy w okresie demokratyzacji: zwyczaje i ubiory, urządzenia i wiadomości naukowe, słowem wszystkie strony pożycia społecznego ogarnia ten prąd wszechmożny. Ta dążność powszechna, żywiołowa ku demokratyzacji każdej sfery stosunków oddziałać musi i zresztą oddziaływa na umysły: nieci w nich zaufanie we własne siły, budzi ambicję dokonania czegoś. Może ta wielka praca przekształcania gromad odbywa się zbyt powolnie, ale że się odbywa, o tym niepodobna ani na chwilę powątpiewać.
A zatem w życiu społeczeństw nowoczesnych działają liczne pobudki natury podmiotowej, które dają rękojmię osiągnięcia przez ludy cywilizowane wyższego poziomu oświaty, a wszystkie są wytworem przyczyn głębszych, tkwiących w rozwoju stosunków wytwórczych i rodzących ogólną dążność ku zdemokratyzowaniu ustroju społecznego.
Działają więc:
potrzeba pozyskania wiadomości rozleglejszych, potrzeba bezpośrednio wypływająca ze złożoności nowoczesnych procederów technicznych, a odczuwana zarówno przez przedsiębiorcę, jak i pracownika,
rosnąca wiara we własne zdolności, która powiada, że nawet bez szkoły, a więc drogą samouctwa, można posiąść pewien zasób wiedzy, i która sprawia, iż człowiek z innym przeświadczeniem garnie się do książki.
Wreszcie żądza wiedzy, mniejsza o to, czy wypływająca z głodu umysłowego, czy z innych pobudek.
Prawo do wiedzy nie tylko wypłynęło na widownię dziejową, ale życie nowoczesne dba o to, ażeby hasło to odczuły rzesze olbrzymie i dążyły do jego urzeczywistnienia.
Chodzi o to, jakimi drogami prawo to ze słowa staje się ciałem.
III
Pierwszym krokiem ku urzeczywistnieniu tego prawa do wiedzy jest bezpłatne a obowiązkowe, możliwie najrozleglejsze wykształcenie początkowe.Ale pamiętajmy o tym, że wykształcenie to dostarcza nie wiedzy samej, tylko środków jej nabycia. Winno przyszłych obywateli kraju zaznajomić z umiejętnością czytania i pisania oraz z początkami rachunku. Przynajmniej większość tak pojmuje jego zadania. Jednak te umiejętności, acz niezmiernie doniosłe, bo otwierają tłumom wrota do dalszego kształcenia się drogą samouctwa, są jedynie jako schody w budynku: wiedzy samej nie dają. I dlatego w krajach, gdzie wykształcenie początkowe jest powszechne, bezpłatne i obowiązkowe, jednym z zadań pierwszorzędnych jest rozszerzenie jego zakresu, tj. wprowadzenie do niego możliwie rozległego zasobu wiadomości rzeczywistych o przyrodzie i o społeczeństwie.
W krajach przodujących spór dotyczy jedynie tej strony wykształcenia początkowego, bo zasada obowiązkowości, powszechności i bezpłatności uporała się zwycięsko z przeciwnikami.
W krajach przodujących na oświatę spoglądają jako na warunek nieodzowny dobrobytu społecznego, a zarazem jako na niezaprzeczone prawo każdego obywatela. Kto staje w poprzek temu prawu, jest zbrodniarzem, tak samo jak i ten, kto na szwank naraża zdrowie i życie dziecka. Z tego założenia płyną grzywny spadające na rodziców, co usiłują wyłamać się z obowiązku posyłania dzieci swoich do szkoły. Chodzi jedynie o zakres otrzymywanego na tej drodze wykształcenia.
W tym razie kolonie angielskie przodują.
Dla przykładu bierzemy Nową Zelandię.
Prawo szkolne z r. 1877 pozwala uczęszczać do szkół niższych, bezpłatnie, dzieciom w wieku lat 5-15, przy czym dzieci w wieku lat 7-13 muszą czynić to obowiązkowo. Naturalnie mogą uczęszczać i do szkół prywatnych, a nawet pobierać wykształcenie domowe, ale w tym wypadku corocznie winny poddawać się egzaminowi. Kurs bardzo obszerny: dzieci przechodzą geografię, całą arytmetykę, zasadnicze pojęcia i zadania z geometrii, historię, nauki przyrodnicze, rysunek i kreślenie, wreszcie umiejętność wypowiadania myśli swoich za pomocą pisma. Przyrodoznawstwo istnieje już w klasach najniższych. „I małe dzieciaki mogą zrozumieć, jaka jest różnica pomiędzy pająkiem a owadem, a kilka dobrze wybranych przykładów zdoła im uprzytomnić różnicę pomiędzy mieszaniną mechaniczną a połączeniem chemicznym... Tego rodzaju wykłady są całkowicie dostępne i mogą pogłębić pojmowanie wszechświata wśród dzieci oraz podniecić pracę umysłu, a nawet stworzyć żądzę do pracy naukowej” (okólnik szkolny). A więc chodzi nawet o stworzenie żądzy do pracy naukowej! Rzecz godna uwagi, iż usunięto ze szkół wykład religii, acz koloniści nowozelandzcy są ludźmi głęboko wierzącymi, natomiast w sobotę dzieci nie uczęszczają na lekcje, dzień ten pozostawiono na naukę religii w kongregacjach religijnych. W ogóle poziom wykształcenia obowiązkowego i bezpłatnego odpowiada poziomowi czterech klas naszych szkół średnich, a istniejące różnice są raczej na niekorzyść stosunków naszych: dziecko nowozelandzkie nie bywa obciążane łaciną, w zamian zaznajamia się z przyrodą.
Najlepiej o szkolnictwie nowozelandzkim świadczy położenie nauczycieli ludowych.
W r. 1901 znajdowało się ich około 3700, tj. gdyby Królestwo Polskie było wyposażone tak obficie, liczyłoby około 55000 nauczycieli ludowych. Zbyteczne nadmieniać, iż społeczeństwo nie skazuje ich na nędzę za to, iż prowadzą dzieci ku światłu. Spośród 3700 nauczycieli czterech otrzymywało pensji rocznej 4000-5000 rubli, tyluż 3000-4000, 239 2000-3000, wreszcie 1292 1000-2000; pensje poniżej tysiąca rubli przeważnie pobierają tak zwani praktykanci oraz nauczycielki robót ręcznych.
Nie wdajemy się w szczegóły dotyczące organizacji szkół. Chodzi nam bowiem tylko o poziom wykształcenia obowiązkowego i bezpłatnego jako wskaźnik, jak dalece w Nowej Zelandii wcielało się w życie prawo do wiedzy. Ten poziom poznaliśmy: odpowiada w przybliżeniu kursowi czterech klas gimnazjów naszych. W przyszłości nie będzie istniał w tej kolonii ani jeden obywatel, mniejsza czy mężczyzna, czy kobieta, który by nie miał takiego wykształcenia. Jest to rzeczywistość, która w oświetleniu stosunków naszych wygląda na bajkę z tysiąca i jednej nocy... A jednak warto o tym pamiętać, iż jest to dopiero początek, a ponieważ świat idzie wciąż naprzód, więc i Nowa Zelandia nie poprzestanie na poziomie obecnym, i nawet dzisiaj już nie poprzestaje, bo stworzyła całą moc zakładów średnich: nawet w wyższych zakładach, tak zwanych kolegiach uniwersyteckich, znajduje się tylu słuchaczy płci obojga, iż według stosunku Królestwo Polskie powinno by liczyć 45000 studentów.
Uświadamiamy sobie, że wprawdzie jest to... Nowa Zelandia. Nawet kraje przodujące Europy pozostały w tyle poza tymi wzorami zamorskimi. Ale warto niekiedy mieć przed wzrokiem te stosunki kolonialne, bo przecież powiadają, co kiedyś musi nastać i w naszej części świata.
IV
Wykształcenie początkowe, obowiązkowe a bezpłatne, jest jedyną dotychczas postacią wcielenia prawa tłumów do wiedzy.Mówimy jedyną, bo niepodobna brać pod rachubę ważnego objawu: bibliotek i czytelni publicznych, gdyż zaledwie w Anglii i w Stanach Zjednoczonych urządzenia te rozwinęły się o tyle, iż są dostępne dla gromad bardzo licznych, a nade wszystko jedynie tam władza prawodawcza powzięła uchwały, które nadają bibliotekom ów charakter posterunków społecznych, prowadzących na innej drodze ku urzeczywistnieniu prawa do wiedzy.
Izba gmin angielska w r. 1850 uchwaliła bill [ustawę] biblioteczny; obywatele gmin miejskich liczących więcej nad 10000 mieszkańców mogą większością dwóch trzecich głosów podnieść o pół pensa (około 2 kop.) podatek na każdym funcie sterlingów podatków gminnych (dzisiaj powiększono ten dodatek do pensa), przy czym otrzymana w ten sposób nadwyżka bywa całkowicie obrócona na utrzymanie biblioteki miejskiej. Jak pojmowano tam znaczenie tego nowego posterunku, o tym świadczy mowa Bulwera przy otwarciu nowej biblioteki na mocy nowego prawa (Manchester). „Wykształcenie jest dziełem całego życia, a biblioteki są szkołami dla osób dorosłych !”... A że rzecz padła na wdzięczną glebę, o tym powiada nieustające doskonalenie billu bibliotecznego: dzisiaj wystarcza, ażeby dziesięciu obywateli miejskich opłacających podatek zażądało założenia w gminie biblioteki, a już sprawa idzie pod głosowanie ogółu, przy czym rozstrzyga zwyczajna większość.
I z wolna ziemia angielska zaczęła pokrywać się nowymi pałacami i pałacykami. To biblioteki publiczne i miasta, a nawet miasteczka, liczące zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, budują takie posterunki krzewienia oświaty. Kiedy przed r. 1870 Anglia liczyła ledwie 52 biblioteki, to obecnie posiada ich około 700... A z bibliotekami poczęły się nowe zwyczaje. „Wieczór... pracę dzienną ukończono, niezliczone tłumy mężczyzn i kobiet płyną do czystych pomieszczeń biblioteki, zalanej światłem elektrycznym... Tłum, przebywający w tym gmachu wspaniałym, zapomina o wysiłkach i mroku dnia, spędzonego przy warsztacie pracy: przeniesiono go do bogatego państwa myśli, pokazano wielkość i piękno świata. Każdy wie, że nie dzisiaj tylko, lecz codziennie, co wieczór, sale te otworzą podwoje swoje przed każdym, kto szuka zaspokojenia głodu umysłowego”.
Zatrzymaliśmy się nieco nad stosunkami angielskimi. Stany Zjednoczone wyprzedziły jednak ten kraj, gdy chodzi o udoskonalenia techniczne. Działacze tamtejsi, tak samo jak angielscy, wiedzą dobrze, że książki same przez się nie są jeszcze biblioteką, lecz zaledwie surowym do niej materiałem, i że trzeba udostępnić dla czytelników każdy atom wiedzy zawarty w dziełach tam nagromadzonych. I w myśl tej zasady wprowadzono przeróżne ulepszenia w sposobie wydawania książek, w ułożeniu katalogów itd. A nade wszystko przypomniano sobie tę wielką prawdę, że ponieważ góra nie chce przyjść do Mahometa, Mahomet musi pójść ku niej. W tym celu stworzono biblioteki wędrowne: są obecne w pociągu kolejowym, sadowią się w parkach publicznych, tułają się w szafce z farmy do farmy. Nie popełnię bynajmniej przesady, gdy powiem, iż w Łazienkach w Warszawie trudniej o szklankę herbaty niż w parkach amerykańskich o książkę.
I znowu nie zapuszczamy się w szczegóły. Są bowiem dla nas zgoła obojętne. Zależy nam jedynie na uwydatnieniu zasady: istnieją kraje, które w imię prawa tłumów do wiedzy dokładają na drodze publicznej a bezpłatnej wszelkich starań, ażeby umożliwić rzeszom społecznym dostęp do książki.
V
Obowiązkowe a bezpłatne wykształcenie początkowe, biblioteki i czytelnie publiczne, muzea są wyrazem prawa do wiedzy, a zarazem miarą jego wcielenia się w życie.Ale istnieje jeszcze żądza wiedzy, i ta pobudka zakreśla kręgi o wiele rozleglejsze.
Niepodobna tutaj zapuszczać się w wyszczególnianie drobiazgowe urządzeń, które dojrzały pod wpływem takiej pobudki, a dosięgły zwłaszcza wielkiego rozwoju w Anglii i koloniach angielskich. Mamy tam sprawę z rozległym prądem społecznym: University Extension Movement – nazwa, która zarazem wyjaśnia nam rodowody jego, jako też mówi o zadaniu spełnianym.
„Rozszerzony” uniwersytet!
Wszechnice starej daty, zaśniedziałe i zamknięte w sobie, uległy duchowi czasu, bo zrozumiały, iż powinny iść ku tłumom z pochodnią wiedzy. Stworzyły więc przystępne a systematyczne wykłady, a nade wszystko tanie, dla każdego, kto zechce na nie uczęszczać, i to nie tylko w obrębie murów swoich, ale pod skrzydłami swymi przytuliły posterunki rozproszone po całym kraju, zaopatrują je w prelegentów, objęły kierownictwo wykładów. A jak na przedzie armii uwijają się lotne oddziały, swobodniejsze w ruchach swoich, a przede wszystkim żwawsze, tak samo poza właściwymi przybytkami rozszerzonego uniwersytetu ukazała się moc wielka urządzeń oświatowych, według tej samej zasady działających. A każdy postęp w technice krzewienia wiedzy, uskuteczniony przez którąś z tych instytucji, przedostaje się niebawem i do pozostałych. Nie tylko chodzi tam o pociągnięcie słuchaczy na wykłady, ale także o zachętę do kształcenia się w domu, o podsunięcie im niewielu, lecz dobrze dobranych książek, o kierownictwo nad ich pracą umysłową i o uchronienie od manowców lub płytkiego ujęcia przedmiotu. Stworzono w tym celu sylabusy, tj. zwięzłe, a jednak wyczerpujące wskazówki co do zasadniczych zagadnień z zakresu tej lub innej kwestii oraz co do książek podstawowych; powołano do istnienia biura korespondencyjne, które rozciągają kierownictwo nad takim samouctwem i z nadsyłanych wypracowań wnioskują o tym, czy samouk idzie drogą właściwą. Biblioteki publiczne amerykańskie wzięły sobie za hasło, iż ani jeden atom wiedzy zawartej w książkach nie powinien pozostawać niedostępnym dla czytelników, urządzenia zaś oświatowe głoszą, iż każdy atom wiedzy powinien przedostać się do ustroni najodludniejszych. Oto kilka obrazków z działalności i wpływów takiego „uniwersytetu” Chautauqua, opartego na udzielaniu wskazówek za pomocą korespondencji. „Przeczytałem wasze sześć książek – pisze ktoś zagnany losami aż nad nurty Amazonki – kiedy siedząc na skale olbrzymiej, nad zlewem rzek Rio Blanco i Rio Negro, wśród Andów, na wiele mil dokoła nie miałem innego sąsiedztwa prócz chaty ubogiego Indianina”. „Jestem matką ośmiorga dzieci – opowiada o sobie ktoś inny. W ciągu lat czterech pracowałam nad kursem, o ile na to pozwalały okoliczności. Nie byłabym tym, czym jestem dzisiaj, gdyby wasze kierownictwo nie zwróciło myśli moich ku czemuś wyższemu nad troski życia codziennego!”. „Nocą odwiedzam celki – ktoś jeszcze pisze o swojej działalności. Więźniowie siedzą przy stolikach, mając przed sobą książki i papier. Zasypują mnie gradem pytań. Chautauquański sposób kształcenia skierował ich myśli w inną stronę i kształci smak więźniów. Niektórzy otwarcie przyznają się, iż przed tym nie czytali nic porządnego. A czytanie lepszych rzeczy prowadzi do lepszych myśli, lepsze zaś myśli są pragnieniem lepszego postępowania”.
I już nie setki ani tysiące, jak we wszechnicach starej daty, jeno dziesiątki tysięcy i nawet setki tysięcy przepływają przez te przybytki „rozszerzonej” wiedzy, podawanej w sposób przystępny, przejrzysty, a przecież wolny od wulgaryzacji jakiejkolwiek. Tak, setki tysięcy! Niepodobieństwem jest tutaj dokonywanie obrachunku tego zastępu żądnych nauki, chociażby z tego powodu, iż nie rozporządzamy datami statystycznymi ogarniającymi ogół tych posterunków. Niechaj jeden przykład stanie za inne, a mianowicie liczby uczęszczalności na „wykłady publiczne” w obrębie Nowego Jorku, będące pod kierownictwem departamentu szkolnego tego miasta. Po raz pierwszy otworzono je w roku szkolnym 1888/89, liczyły wtedy 50000 słuchaczy (a właściwie „słuchaczo-godzin”). W r. 1902/3 ilość słuchaczy dosięgła miliona, w ostatnim zaś roku sprawozdawczym (1908/09) wygłoszono 5715 wykładów, słuchaczy było 1213116, ognisk zaś wykładowych 169.
I jak wszelki ruch tłumny, tak samo i to garnięcie się do wszechnic rozszerzonych jest zwiastunem nowych wzorów.
A przede wszystkim zwiastunem nauki wolnej.
Wolnej zarówno od rutyny, jako i od pobudek, które nic nie mają wspólnego z właściwą nauką.
Rutyna dróg dawnych ciąży nad wszechnicami urzędowymi. Są przedmioty, które w ciągu lat wielu muszą tam dobijać się o prawo obywatelstwa: taka antropologia, etnografia, historia religii dotarły dopiero po odbyciu długiej kwarantanny, a w wielu krajach jeszcze obecnie nie mają dostępu do wszechnic. Rozszerzone wszechnice nie znają takiej powściągliwości: skwapliwie przysłuchują się głosowi zapotrzebowania i spieszą go zadowolić. Ani nie ciąży nad nimi ręka, która na wykładach pragnęłaby położyć piętno swoje, albowiem jeśli któreś z urządzeń oświatowych z niechęcią spogląda na jakiś kierunek lub przedmiot, naówczas ukaże się inne, które właśnie powstało, ażeby uwzględnić sprawy tam nietolerowane.
A co najważniejsza, chodzi tu o krzewienie wiedzy. Nie ma słuchaczy, co by się zapisali na przedmiot tylko dla dyplomu i przyszłej kariery, ale podczas wykładu świecą nieobecnością. Nie, na wykłady uczęszczają tu osoby, które pragną rozszerzyć znajomość jakiejś kwestii, niekiedy w zakresie specjalności uprawianej, jeszcze zaś częściej w imię istotnej, żadnym postronnym względem nie spaczonej żądzy poznania. Wypływają mi w pamięci rozmowy, które prowadziłem ze słuchaczami wykładów Uniwersytetu dla Wszystkich w Warszawie. Chcemy wiedzieć, po co człowiek istnieje na ziemi, taką otrzymywałem odpowiedź aż nazbyt często. Innymi słowy: człowiekiem jestem i cokolwiek człowieka dotyczy, nie może mi pozostawać obcym. Wskazywaliśmy, jak życie podsuwa rzeszom przebywającym w otoczeniu wielkomiejskim nowe pojmowanie przyrody, nowe poglądy filozoficzne. Praca ta żywiołowa, acz odbywa się systematycznie, nie stwarza przecież systematyczności w umyśle, raczej rodzi nastroje niż jasne uprzytomnienie rzeczy, raczej wysuwa zagadnienia, a jednak nie podaje ich rozwiązania. I oto wszechnica rozszerzona wspiera tę działalność żywiołową epoki obecnej: wiąże te ułamki nowego pojmowania w całokształt zwarty, nastroje przerabia na poglądy, podsuwa odpowiedzi. Wiedza dla wiedzy, a właściwie wiedza dla uczynienia zadość ockniętej żądzy należytego rozejrzenia się w świecie całym!
I sama technika wykładów uległa zmianie.
Garną się do nich ludzie, którzy codziennie odchodzą znużeni od pracy zarobkowej, a nie rozporządzają dostatecznymi wczasami, ażeby słuchać jałowych wyliczeń lub tolerować wywody rozwlekłe. Wymagają zwięzłego a jasnego podania rzeczy zasadniczych, wysunięcia na plan pierwszy tego, co jest istotą rzeczy.
***
Nie mamy powodów powątpiewania o tym, iż prąd ów począł się dopiero i że z jego rozmiarów dzisiejszych nie godzi się czynić wniosków co do przyszłości. Żywimy ufność niezłomną, iż będzie potężniał coraz bardziej, o ile, naturalnie, rozwój dziejowy będzie usuwał przed nim przeszkody.A takie przeszkody istnieją: długi dzień roboczy, który odbiera zmęczonemu umysłowi ochotę przykładania się do nauki; nędza, co innymi troskami, jeno nie troską o wzbogacenie umysłu, obarcza jestestwo ludzkie.
Każde skrócenie czasu przeznaczonego na pracę zarobkową, wszelkie podniesienie się dobrobytu mnożyć będą zastęp żądnych wiedzy. A w miarę tego postępu będą w liczbę wzrastały przybytki dostarczające „wyższej” nauki, aż w końcu z urządzeń będących jedynie wyrazem żądzy do wiedzy, staną się instytucją, w którą wcieli się prawo tłumów do tej wiedzy, prawo przynależne każdemu człowiekowi, jak właściwym jest mu prawo do oddychania powietrzem. Posterunki te przyuczą obywateli do innego traktowania nauki i zrodzą zrozumienie, iż do niej należy się przykładać przez całe życie...
Ludwik Krzywicki
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w książce „Praca oświatowa, jej zadania, metody, organizacja”, podręcznik opracowany staraniem Uniwersytetu Ludowego im. A. Mickiewicza, przez T. Bobrowskiego, Z. Daszyńską-Golińską, J. Dziubińską, Z. Gargasa, M. Heilperna, Z. Kruszewską, L. Krzywickiego, M. Orsetti, H. Orszę, S. Posnera, M. Stępowskiego, T. Szydłowskiego, W. Weychert-Szymanowską, Nakładem Michała Arcta w Warszawie, Kraków 1913. Od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł.