Maria Dąbrowska
Doroczny wstyd
[1936]
Każdy początek roku akademickiego przynosi we wszystkich prawie miastach uniwersyteckich Polski rozpętanie się ekscesów antyżydowskich, urągających już nie tylko cywilizacji, ale najelementarniejszym uczuciom ludzkim i obywatelskim. Ręka pisarza nieraz na pewno chwyta za pióro, żeby rozprawić się z barbarzyństwem rozbestwionej młodzieży i z niesumiennością jej inspirantów i cofa się w rozpaczliwym poczuciu daremności takiego trudu. Bo czyż ten, co pałkę, nóż, kastet i ukryty w teczce studenckiej łom żelazny uczynił dziś symbolem polskiego akademika, jest w stanie, jeżeli nie zrozumieć, to bodaj odczuć słowa dyktowane przez uczciwość i ciężką troskę obywatelską? Na jakiż poziom trzeba by zejść, aby mieć bodaj złudzenie, że zdoła się poruszyć serca jak gdyby jaskiniowe, mózgi jak gdyby ptasie.
Jednakże ponura wymowa faktów nie pozwala milczeć, choćby się miało smutną pewność, że mówi się do ludzi głuchych, dzikich albo wyzbytych sumienia.
Ci, którzy wszystko zło, dziejące się w Polsce, pragną zepchnąć na Żydów (Polak zawsze spychał swoje winy i klęski na innych), potrzebują żywiołowych objawów antysemityzmu. Potrzebują ich jako dowodu, że sprawa żydowska to kwestia nagląca, domagająca się natychmiastowych i radykalnych rozstrzygnięć. Lecz regularność i doskonale już wyreżyserowany schematyzm, stale w tym samym porządku powtarzających się awantur, odbiera im wszelki pozór nawet żywiołowości. Są to hece układane planowo, przeprowadzane metodycznie i wykonywane na zimno w warunkach wyłączających jakąkolwiek możliwość usprawiedliwienia. Bo przychodzenie na wykłady z ukrytymi narzędziami napaści i z podstępnym, uplanowanym zamiarem bicia bezbronnych kolegów i koleżanek, a choćby z zamiarem szykanowania i poniżania ich ludzkiej godności, to nie odruch spontaniczny, to już zakrawa na kultywowane ze smakiem zwyrodnienie moralne. Kto nazywa to inaczej, ten czyni to, co niestety było w Polsce zawsze zbyt pospolite – stara się upiększyć szpetotę.
Zamaskowani lub jawni obrońcy i protektorzy tego zdziczenia zapominają przy tym – albo raczej nie chcą wiedzieć – o jednym. Że gdyby tu nawet w grę wchodził mający słuszne przyczyny odruch żywiołowości, to „żywiołowość” polegająca na prześladowaniu, biciu i kaleczeniu bezbronnych oraz niszczeniu publicznego i prywatnego mienia, mogłaby być co najwyżej z ubolewaniem tłumaczona przez niską kulturę protestujących. Nie zasługuje natomiast na żadne względy i nie tłumaczy się żadnymi okolicznościami łagodzącymi, kiedy to robią studenci, elita umysłowa, więc chyba i kulturalna młodzież. Niestety: setki tysięcy bezrobotnych nędzarzy, którzy nie mają nic do stracenia i których rozpacz mogłaby popychać do nieobliczalnych wystąpień – cierpią swą krzywdę i nieszczęście z niewyczerpaną godnością – świecąc budującym przykładem kultury i rozwagi. Zaś w awangardzie warcholstwa i nieładu społecznego idzie „elita” tych, którym naród daje w niegodne ręce największe swoje dobro – wiedzę, źródło żywota.
W bieżącym roku studenckim zaraza pogromowa przeniosła się już z uniwersytetów na ulicę. Studenci tłuką szyby, wpadają do sklepów i biją żelazem ludzi spokojnie oddających się swemu zajęciu, a potem uciekają jak tchórze, niezdolni ponieść odpowiedzialności za swe występne uczynki. W Wilnie posępne, fanatyczne szaleństwo studentów wywołało już rozruchy uliczne, nie zawahało się przed demagogicznym spowodowaniem zajść przypominających czarny wiek siedemnasty, poprzedzający upadek ojczyzny. Co więcej – na samym terenie uniwersytetów ci poniewieracze akademickiej i narodowej godności wykraczają już poza bezmyślną nienawiść, rasową i prostacką, niewybredną walkę konkurencyjną – bezczeszcząc samą naukę, którą im społeczeństwo z taką ufnością stara się udostępnić. Dwa lata temu na dziedzińcu uniwersyteckim napadnięto podstępnie z tyłu profesora Handelsmana, zadając mu cios kastetem w głowę w zamiarze najoczywiściej zbrodniczym. W tym roku na ulicy obrzucono jajami profesora Bartla. Wreszcie ostatnio – rzecz dotąd bez precedensu – w czasie wykładu, więc w czasie pełnienia najszlachetniejszej funkcji udzielania bezcennej wiedzy, obrzucono jajami profesora Wolfkego, uczonego światowej sławy. Znieważono majestat najwyższej wartości, którą naród wpisuje się do cywilizacji świata, majestat wielkiej wynalazczej nauki. Takimi czynami, godnie zapoczątkowanymi w grudniu roku 1922 [zabójstwo prezydenta Narutowicza], usiłuje się zepchnąć Polskę na poziom ciemnych plemion, które dla jasnych duchów, niosących światło, mają w pierwotnych duszach zwierzęcą nienawiść, a w zanadrzu kamień.
O ile dalej tak pójdzie, uczeni polscy, chluba narodu, zaczną emigrować z kraju, w którym poniewiera się wiedzę, jak emigrowali niegdyś w czasach największego obcego ucisku. A uczeni innych krajów omijać zaczną Polskę, w której gdyby dziś ożyła i zjawiła się Curie-Skłodowska także zapewne obrzucono by ją jajami. Bo ani Ona, ani nikt z wielkich ludzi ducha, nie mógłby mieć nic prócz słów potępienia i odrazy dla tego, co się w polskich wyższych uczelniach wyrabia. Bo tutaj wielki cham nadciąga na Polskę nie z dołu, tylko z góry i jeśli nie znajdzie odporu, zwróci się niebawem przeciwko wszystkiemu, co prawe, światłe, szlachetne i rozumne.
Wracając do kwestii antysemityzmu, która dziś staje się już tylko częścią polityczną programu – niosącego Polsce reakcję fanatyzmu i ciemnotę, nie miejsce tutaj uprzytamniać nieprzytomnym, że zagadnienie żydowskie wrastało w życie polskie zbyt długo i zbyt organicznie, by można je było rozstrzygnąć lub zlikwidować jakimkolwiek doraźnym sposobem. Nie miejsce tutaj tłumaczyć młodocianym pałkarzom tragizm i zawiłość sprawy żydowskiej, której nienormalny przerost my sami, nasz stanowy egzamin szlachty, nasze wielkie dziejowe grzechy społeczne hodowały i tworzyły przez wieki. Nie miejsce tu wskazywać drogi, jakimi moglibyśmy zaradzić niedorozwojowi gospodarstwa narodowego. Nie miejsce wreszcie wyjaśniać oślepłym z nienawiści politykom i zbałamuconym dzieciakom, że uszczuplenie praw jakichkolwiek mniejszości narodowych byłoby moralnie i politycznie klęską państwa polskiego. Rozpatrzenie tych doniosłych i bolesnych problemów odłożyć wypadnie na kiedy indziej. Bo jest jeszcze do omówienia jedna rzecz, najbardziej smutna dla wszystkich.
Wydarły mi się tu gorzkie i cierpkie słowa o młodzieży, choć kiedy mówię je – serce mi krwawi. Ale cóż należy powiedzieć tym, którzy są winni młodocianych wybryków? Jest ich tak wielu. Jesteśmy winni wszyscy.
Jesteśmy winni my, pisarze, którzy nie możemy znaleźć w porę słów mocnych, aby zatargały grubymi sumieniami.
Winne jest stronnictwo nacjonalistyczne, które podżega do zamieszek bez wagi na niepowetowane szkody, jakie to przynosi młodym znieprawionym charakterom. Bo udział w biciu i szykanowaniu z premedytacją bezbronnych kładzie na całe życie niestarte piętno niższości moralnej.
Winien jest kler, który gorliwie zajmuje się... Hiszpanią, ale nigdy nie wykorzystał swych wpływów dla potępienia bójek i gwałtów, dokonywanych przecież pod hasłem katolicyzmu i Krzyża. Ślubowanie w Częstochowie, spowiadanie, komunikowanie i błogosławienie młodych terrorystów, zawieszanie w audytoriach krzyżów – godła miłości i pokoju – po to, żeby po tych ślubach i spowiedziach i pod tymi krzyżami bić i poniewierać bliźnich, kimkolwiek by oni byli, znieważać nieskazitelnych uczonych i wywoływać krwawe rozruchy uliczne – to, na Boga, nie może się przyczynić do wzmocnienia powagi Kościoła. Przynajmniej w duszach prawdziwie chrześcijańskich i mających choć odrobinę poczucia czystości moralnej.
Winne jest szkolnictwo, które wypuszcza młodzież do wyższych zakładów, nieprzygotowaną moralnie ani umysłowo, niezdolną w studiach stawić czoła studentom Żydom, nie znającą naszej historii społecznej i gospodarczej, ani źródła naszych obecnych procesów życia zbiorowego, tępą i prostacką.
Winna jest ta prasa, która perfidnie niby to boleje, a w gruncie rzeczy pochwala najdziksze swawole i stronniczo, czasem niestety kłamliwie, oświetla zajścia studenckie.
Winni są rodzice, opiekunowie i krewni, wśród których zdziczenie młodzieży nie tylko nie znajduje sprzeciwu, lecz na odwrót – poparcie, a w najlepszym razie milczącą życzliwą aprobatę. Winni są wszyscy ci, którzy w czasach przedwojennych nie szczędzili słów potępienia dla „pajdokracji” wtedy, kiedy młodzież przeciwstawiała się bohatersko uzbrojonej potędze najeźdźców – a teraz milczą.
A cóż mamy rzec o gremium profesorów całej Polski, którzy chyba w takiej chwili, jak jeden mąż winni stanąć przy profesorze Wolfkem i dać wyraz swemu stosunkowi do znieważenia nauki. Są wszak nie tylko gabinetowymi i laboratoryjnymi uczonymi, lecz i wychowawcami tego młodego pokolenia. Do chwili, kiedy to piszę, jeden profesor Michałowicz wystąpił ze szlachetnym, czcigodnym oświadczeniem, inni milczą albo pielgrzymują do środowisk studenckiego terroru.
Nad nieszczęsną młodzieżą można się ostatecznie litować, bo często naprawdę nie wie ona, co czyni, a czasem w swej aberracji duchowej wierzy nawet, że służy jakiejś, pożal się Boże, idei. Ale my starzy winowajcy, gorszyciele i bierni przyzwalacze powinniśmy wiedzieć, że dźwigamy na sobie ciężki grzech cudzy, który przynosi Polsce tylko szkodę, złe imię i wstyd.
Maria Dąbrowska
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w „Dzienniku Popularnym” 14 listopada 1936 r. Następnie przypomniano go w książce „Polska lewica społeczna wobec oświaty w latach 1919-1939. Wybór materiałów”, Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, Warszawa 1960. Przedrukowujemy go za tym ostatnim źródłem. Na potrzeby Lewicowo.pl tekst opracował Piotr Kuligowski.